środa, 4 grudnia 2013

Z nocnikiem za pan brat.


  Nasze pierwsze podrygi z nocnikiem miały miejsce cztery miesiące temu, Kubuś miał wtedy roczek, a może nawet nie, nie pamiętam tak dokładnie. Siadał na nim grzecznie i chętnie, z siusianiem już  było gorzej, ale nie ma się co oszukiwać, nauka nocnikowania to mozolna praca i nikt nie obiecuje, że będzie łatwo prosto i przyjemnie. My zaczęliśmy dość wcześnie, ale za to na spokojnie, bez presji, że się zbliża przedszkole itd. Pierwsze siusiu wylądowało do nocnika przypadkiem, pamiętam jak latałam za małym i obserwowałam kiedy "stawia maszt", żeby posadzić go na nocnik w odpowiednim momencie. Wiadomo, raz mi się udało, a kolejne pięć podejść już kończyło się fiaskiem, trochę to trwało, ale w końcu Kubuś skojarzył do czego służy ten dziwny mały taborecik z dziurą pod pupą. Potem był etap biegania z gołym tyłkiem i wiecznie posiusianej podłogi. Bywało, że zabawa była tak przednia, że na myślenie o sisi nie było już czasu, bywało, że synek biegł do nocnika, ale nie zdążył usiąść i zalał i nocnik i podłogę, bywało, że dobiegł i źle usiadł czego skutkiem było sikanie na odległość. Doszliśmy do etapu, kiedy Kuba wyciskał wręcz na siłę trzy kropelki co chwilę po piętnaście razy z rzędu, tylko po to, żeby usłyszeć jak pięknie robi siku i zobaczyć oklaski, oraz iść z mamą wylać  zawartość jego małego, przenośnego kibelka do dużego, dorosłego kibelka co stało się rytuałem na kolejnych kilka miesięcy. Potem nocnik już mu obrzydł jak posadziłam go kilka razy na dużą muszlę i teraz woli siusiać w ubikacji, co jest bardzo wygodne ze względu na fakt, że nie wszędzie przecież nocnik jest dostępny. Na dzień dzisiejszy Bubuś w domu obywa się bez pieluszek za dnia, w nocy i podczas drzemki myślę, że jeszcze długo będzie ich potrzebował, ale na to jeszcze mamy dużo czasu. Oczywiście zdarzają mu się przecieki, czasem popuści, czasem nie zdąży dać znać, ale i tak to dla mnie duży sukces, że pokazuje, że chce siku i zazwyczaj potrafi się powstrzymać przez chwilę, przynajmniej zanim go nie posadzę na muszlę. Napisałam pokazuje, bo Kuba nie woła siku, nie potrafi tego jeszcze wymówić, tylko leci pod łazienkę trzymając się za spodnie w kroku i krzyczy: "mama, tam" pokazując paluszkiem na włącznik światła pod drzwiami z łazienki. Teraz nawet często mu się zdarza załatwiać u babci jednej, albo drugiej, co też jest sporym krokiem w przód, bo do tej pory jak miał założony pampers to nie było mowy o pokazywaniu, że musi iść siku. A w poniedziałek przytrafiła się nam nawet pierwsza kupka do nocnika. Pomału i spokojnie, bez presji i nacisku idziemy do przodu z nocnikiem za pan brat.

piątek, 29 listopada 2013

Ulubiona bajka Kubunia

 
źródło internet
  Nasz Kuba raczej nie jest nałogowym oglądaczem bajek na kanałach dla dzieci, wybiera za to kanały muzyczne i giba się w rytm ulubionych kawałków, co nie oznacza, że nie ogląda bajek w ogóle. Wymyślnymi animacjami dla najmłodszych zaczął się interesować już jakiś czas temu, najchętniej wlepia wzrok w pełnometrażowe bajki disneya, ogląda zaciekle, komentuje po swojemu i pokazuje palcem na ekran z przejęciem komunikując, że właśnie pojawił się jakiś kotek, piesek czy inny smok. Potrafi tak przesiedzieć nawet pół godziny i oglądać bajkę żywo uczestnicząc lub jak co rano przy butelce mleka. Ja też często przy nim siadam obok i oglądam jak małe dziecko z zapartym tchem nieraz, bo jeżeli chodzi o bajki to i ja preferuję tego rodzaju animacje. Jest taka jedna bajka, którą Bubuś ogląda najczęściej i cieszy się za każdym razem kiedy ją włączymy, czasem mam wrażenie, że mogłaby lecieć cały boży dzień, a jemu i tak by się nie znudziła. Mowa o produkcji pixar animation studios o wdzięcznym tytule "Merida Waleczna". Do prawdy nie wiem co mój syn widzi w tej rudej buntowniczce i dlaczego akurat ta konkretna, jedna bajka go tak ujęła, ale tak jest i już. Merida leci u nas często, tak często, że lada moment mogłabym bez trudu podkładać głos do tej produkcji. Pozostaje nam czekać, aż mu się odmieni i kiedyś przerzuci się na inną bajkę.

środa, 27 listopada 2013

Piechotą znane szlaki przedzierać.

    Wyszłam z Kubusiem wczoraj do apteki na piechotkę, tak żeby sobie pochodził, pooddychał powietrzem i zmęczył przy okazji. Do celu dotarliśmy w dość szybkim tempie, co prawda nadrobiliśmy drogi, ale za to Busiu szybciutko przebierał nóżkami. A że planowałam dłuższy spacer, stwierdziłam, że teraz dla odmiany pójdziemy tam, gdzie synuś będzie chciał. I poszliśmy, Kuba przodem uradowany, że nigdzie go nie nawracam, a ja pół kroczku za nim bacząc tylko, ażeby nie wybrał ulicy zamiast chodnika, nie podlatywał do piesków itd. Szliśmy i szliśmy, aż zaszliśmy do... a no zaszliśmy do babci. Wyobrażacie sobie jakie było moje zdziwienie? Dziecko w wieku rok i pół zna drogę do babci. A może nie zna, tylko szedł na pamięć? A może tam trafił przypadkiem? I tą teorię muszę an wstępie odrzucić, bo Mały szedł dokładnie tą drogą, jaką idziemy zawsze razem do babci, więc musiał ją po prostu zapamiętać. Żeby było śmieszniej, dokładnie wiedział gdzie idzie, bo kiedy tylko zobaczył blok w którym babcia mieszka zaczął ją wołać, a tuż przy klatce już marsz porzucił na rzecz biegu. Biegł i wołał: "a baba!", podbiegł pod okno, podsadzony zadzwonił na domofon i wołał i czekał i nikt się nie odzywał, poszedł pod garaż, ale i tam nikogo nie znalazł, chodził dookoła bloku i wołał babcię i szukał, na próżno. Kiedy się okazało, że babci w domu nie ma i trzeba wracać do domu... Jakaż to była tragedia. Usiadł na schodku i odmówił współpracy. Kiedy go podniosłam, położył się na chodniku, oczywiście cały czas płacząc, aż mi go żal było. Skończyło się na tym, że go wyniosłam na rękach i kiedy okna babci zniknęły za zakrętem Bubuś był gotowy, by dalej iść sam. Szedł popłakując i wycierając oczka. Strasznie był rozżalony. Ale za to dziś idziemy do babci, tylko tym razem zapowiedzieliśmy wizytę.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Przemyślenia i spacer przy pierwszym śniegu.

 
Tak się synuś zmęczył :)

  Dziś spadły u nas pierwsze płatki śniegu, w powietrzu było czuć mróz, pod nogami wilgoć, a przed oczami jeszcze malownicze liście w swym balecie żegnały się z gałęziami drzew. Wybraliśmy się z Kubusiem na krótki spacer piechotą do sklepu i z powrotem. Mały był wielce zdziwiony przy każdym spotkaniu jego rączek z podłożem i z zapytaniem w oczach obserwował białe, zimne pozostałości po upadku na swych paluszkach, oczywiście jak na czyściocha przystało, za każdym razem leciał do mnie z wyciągniętymi rękoma, ażebym mu je wytarła. Uradowany był ze spaceru co nie miara, bo jeszcze (chyba) na ostatni dzwonek udało mu się skorzystać z huśtawki. Ja zadowolona byłam nieco mniej, bo wyskok na zakupy, który zwykle zajmuje nam jakieś 40 minut dziś udało nam się wydłużyć  do ponad dwóch godzin, ale nie mogłam mu odmówić dłużej drogi widząc tą promieniejącą buziuchnę.
Huśtu!


A tak trochę z innej beczki. Widząc pierwsze oznaki zimy za oknem i czując na twarzy powiew orzeźwiającego przymrozku zaczęłam myśleć już o przygotowywaniach do świąt i mam głęboką nadzieję, że w tym roku uda mi się stworzyć w mieszkaniu bajeczną atmosferę i zdążę na czas z ozdobami co z resztą obiecuję sobie już długo, pomysłów mam sto na minutę, a obrazki wokół mnie i na ekranie laptopa tylko dodają mi inspiracji więc wróżę sobie sukces. Ambicje są, teraz tylko jeszcze kopniak w tyłek i brać się do roboty.

poniedziałek, 18 listopada 2013

Stare nowe spanie


Tak słodko sobie spam
   Całkiem niedawno przerobiliśmy łóżeczko Kubusia na tapczanik. Oczywiście dla bezpieczeństwa podkładamy mu podczas snu poduchy pod łóżko, żeby w razie czego miał miękkie lądowanie. Trochę się obawiałam, że to za wcześnie i co chwilę będzie Bąbel lądował na podłodze bo przecież jego nadmiar energii rozkazuje mu nie tylko ciągłe wiercenie się w dzień, ale też i w nocy. A tu proszę! Niespodzianka! Dziecko świadome tego, że nie ma już barierek na których się dotąd zatrzymywał śpi nie tylko spokojniej, ale też przesypia całą noc. Taaak! Wreszcie upragnione wydarzenie roku! No oczywistym jest fakt, że nie zawsze przesypia grzecznie calutką noc, ale któż nawet z nas dorosłych opanował tę sztukę? I zapewne nikogo nie zdziwi efekt tego snu, czyli wczesnoporonna pobudka, ale co tam, lepiej przesypiać ileś tam godzin ciągiem niż dziesięć na raty. Prawie codziennie Kubuś nad ranem drepta do nas do łóżka,  czasem też ląduje u nas w nocy,  ale robił tak już wcześniej jak miał łóżeczko z wyjętymi szczebelkami, więc to żadna dla nas niespodzianka. Koniec końców decyzja o przerobieniu łóżeczka na tapczanik okazała się trafna.  Pomijając nawet walory wizualne, bo po tej operacji kącik Maluszka wydaje się większy, Bubuś chętniej korzysta z "nowego miejsca", bawi się tam pluszakami i sam czasem prowadzi mnie za rękę jak chce już położyć się do snu.

poniedziałek, 11 listopada 2013

Uwaga mam zęby i nie zawaham się ich użyć...

    Pomyślał pewnego dnia Bąbel o paszczy pełnej małych, ostrych i bielutkich mleczaków. I jak pomyślał tak zrobił. Otworzył buziola szeroko i zatopił kły. I w ten prosty sposób mama dziś wygląda jak żywy, chodzący przykład przemocy w rodzinie - gdzie nie spojrzysz, zobaczysz gąszcz różnobarwnych sińców. A dodam, że Synuś ma czym gryźć bo tak się składa, że jest szczęśliwym posiadaczem wszystkich par ząbków do piątek włącznie, więc i ślady po nich bywają, że tak ujmę kolokwialnie konkretne. Ale nie siniaki owe są problemem, tylko sposób powstrzymania gryzonia od tej jakże skutecznej i odruchowej czynności. Napiszę więc przetestowane przez nas sposoby i ich skutki, może komuś się przydadzą moje skromne spostrzeżenia.
Ja jestem obiektem gryzionym najczęściej i trochę czasu mi zajęło zanim udało mi się przeczuwać ten moment, kiedy to za chwilę nabawię się kolejnego sińca do kolekcji i najzwyczajniej w świecie mówię wtedy do Kubusia "nie gryź". I... wierzcie, lub nie, ale najczęściej tyle wystarczy, by Mały zamiast zatopić kły, przyssał się do mojej ręki i odczepił z imponującym cmoknięciem. A jak mnie nie posłucha i jednak nie opanuje tej niebywałej pokusy, to przyciskam jego głowę do ręki, delikatnie, choć stanowczo. Wtedy ugryźć mnie nie zdoła, a i jemu żadna krzywda się nie dzieje, potem pogadanka, że tak nie wolno, i że to boli, Bubuś rekompensuje się dmuchając i dając buziaka i można bawić się dalej. "Nie gryź" skutkuje coraz sprawniej i coraz częściej, co mnie i nie tylko mnie niezmiernie cieszy.
Męża mojego, a swojego tatę mały gryzoń obdarowuje tą wątpliwą przyjemnością posiadania śladów swego uzębienia znacznie rzadziej niż mnie, co jednak nie zmienia faktu, że i na niego potrafi rzucić się z kłami. A moja brzydsza połowa, jako osobnik niezwykle impulsywny i porywczy najpierw robi co mu myśli do głowy naniosą, a potem myśli o konsekwencjach. Tak więc na ugryzienie przez syna zareagował odruchowo i ugryzł go też. Nie, nie mocno, nie tak by zostawić ślad, ale tak by Mały się przekonał, że być pogryzionym to wcale nie jest taka fajna sprawa. Zdarzyło się to kilka razy zaledwie, a już zaowocowało niepokojącym dowodem na to, że metoda ta wcale dobra w skutkach nie jest. Otóż synuś odebrał to jako karę, a nie pouczenie i w efekcie, gdy się zapomni i ugryzie tatę wkłada paluszki, bądź przedramię do buziola, po czym zaciska szczękę sam siebie gryząc, a nie o to nam przecież chodzi.

czwartek, 7 listopada 2013

Bubusiowe aktualności.

    Kubuś ma już półtora roku i już bardzo dużo potrafi. Coraz lepiej operuje łyżką i widelcem, uczy się zawzięcie pić z kubeczka. Oczywiście nie obejdzie się bez rozlewu (nie, nie krwi) herbaty i upapranej podłogi, ale to nic bo przecież to się posprząta, a Bubuś chętnie mi w tym pomaga jak może. A jak już przy porządkach jesteśmy to pozwolę sobie powiedzieć jeszcze, że rośnie mi mały pedancik. Jak tylko Malutki zje to bierze od razu talerzyk i wynosi do kuchni, jak ja zjem to też wynosi, bywa, że nie pozwoli mi dopić herbaty bo pusty talerzyk od razu ląduje w zlewie. Jak porozlewa coś przy jedzeniu (i nie tylko przy jedzeniu) biegnie jak poparzony po ścierkę i w te pędy sprząta po sobie, jak nakruszy to znowu leci po miotełkę i próbuje zamiatać, a po zabawie nawet pozbiera trochę klocków do skrzyni. Za to rano jak tylko postawimy stopę na podłodze Mały bierze się za ściąganie pościeli i poduszek pomagając przy ścieleniu łóżka, potem obowiązkowo w ruch musi iść miotła. No i to tyle w kwestii sprzątania. Prócz tego dzielnie uczy się mówić, próbuje pow tarzać proste słowa i ku naszej niezmiernej radości stara się komunikować nie tylko krzykiem i piskiem. W sprawach nocnikowych tez mu idzie coraz lepiej, pomalutku, ale do przodu. Zadziwia mnie niemal każdego dnia jakim małym nowym sukcesem, aż serce rośnie.


czwartek, 24 października 2013

Zaczepiacze

    Ostatnio coraz częściej wychodzimy z Bubusiem na spacerki pieszo. Fakt, ze z Jego ruchliwością bywa to temat bardzo trudny do ogarnięcia, jednak przecież jak nie będziemy ćwiczyć, to  nigdy się nie nauczy, że dajmy na to chodzić należy po chodniku i nie do każdego brum można tak sobie po prostu wejść. Zakupy na takim spacerze to zło konieczne i mordęga, jednak wierzę głęboko, że i to się kiedyś zmieni. Ale ja nie o tym. Wracam sobie z dzieckiem z takich właśnie zakupów umordowana bieganiem za Małym co by niczego nie strzaskał w sklepie, bądź ewentualnie nie dał dyla na zewnątrz. W jednej ręce reklamówka z zakupami wcale nie lekka, w drugiej serek, co to go już synuś zdążył otworzyć przy kasie, nawiasem mówiąc ze dwie dodatkowe by się przydały. Mały biega tam i z powrotem, ja go jakoś próbuję kierować, bo za rączkę (tą trzecią chyba) to jest przecież obciach i on ręki nie poda. I idziemy tak dwa kroki w przód jeden w tył, a pora już dość wieczorowa. Idziemy i idziemy sobie i już nasz budynek widać i przy nim światełko nadziei na kilka chwil względnego spokoju. Idziemy i idziemy i dojść nie możemy. A czemu? No bo co chwilę i co rusz znajdzie się jakiś ludź, który chyba za cel honoru przyjął sobie wydłużanie nam drogi i przy okazji moich ścięgien i nerwów. I stoi taki chłopina i gada jakby człowieka od lat dziesięciu co najmniej na oczy nie widział i nawija: a co taki maluszek o tej porze na dworze robi? A, że on też ma wnuka i ten wnuk... bla, bla bla... Człowieka pierwszy raz z życiu na oczy widzę i w pięć minut już znam całą jego biografię. No tak, pogaduszki i pogawędki jak najbardziej, ale do ciężkiej anielki czy to tak trudno zrozumieć, jak się trzeci raz facetowi mówi, że mi się spieszy, że dziecko zaraz wbiegnie mi pod koła jakiegoś zbłąkanego auta, podejdzie do psa, jednego z tych co to biorą się znikąd i zawsze są agresywne... itd. Litości! Przecież to takie oczywiste, ale niestety okazuje się, że nie dla wszystkich. Więc skoro grzecznie się nie da, to co mi zostaje? Po prosu nie odpowiadam na takie zaczepki i mam święty spokój, no prawie, bo potem słyszę żem gburowata, arogancka. A wiecie co? Lata mi to koło nosa co sobie ludzie pomyślą, ja idę z dzieckiem i na gawędziarzy nie mam czasu.O.

wtorek, 22 października 2013

Pierwsza wizyta u fryzjera.


Świeżo po powrocie od fryzjera :)
  Jako, że nasze słoneczko wyglądało już że swoimi długawymi włoskami jak kwiat słonecznika, postanowiliśmy wybrać się z nim na pierwszą wizytę do fryzjera. Ubrałam mu kurteczkę, buciki i czapeczkę i pojechaliśmy rowerkiem do fascynującego budynku, do którego wchodziło się po tyyyylu schodach, a drzwi były takie wielkie i ciężkie i wszystko trzeba było obejrzeć i dotknąć. Faktycznie z punktu widzenia dziecka takie zwyczajne dla mnie miejsce mogło być dla Malutkiego o wiele bardziej interesujące. A w środku! Jej jakież ciekawe to miejsce niezwykłe było w środku! Była tam Pani, która głaskała po głowie pana takim czymś co robiło bzzzzzz. To bzzzzz to bardzo ciekawe było, ale fajniejsze było to co miała druga Pani, takie coś co robiło szszszszszuuuuu. I grzebyki były. I woda. A Bubuś dostał takie wysokie specjalne krzesełko dla maluchów, był strasznie ciekawski i w spokoju podziwiał i to bzzz i to szszszszuuu i rozglądał się na wszystkie strony na tym przewysokim krześle. I nawet nożyczek się nie przestraszył. Zapowiadała się piękna, spokojna wizyta u fryzjera. Wtem Pani wyciągnęła fartuch fryzjerski, Kubuś skrzywił się na sam widok, jakby chciał powiedzieć: "nie założysz mi tego różowego ohydnego czegoś", różowe coś się zbliża do jego szyi, coraz bliżej i bliżej i ze skrzywionych ust wydobył się krzyk, z oczu poleciały łzy i czar o spokojnej wizycie u fryzjera pękł jak bańka mydlana. Cały czas strzyżenia Mały się darł i wykręcał, przytulał do mnie i próbował zejść, na szczęście nie trwało do długo. Ciach, ciach nożyczkami i gotowy. Pani odłożyła ten straszny sprzęt, co to tak przy uszach przenikający dźwięk wydaje, zlitowała się nad biednym dzieckiem i zdjęła mu to różowe ohydne coś z szyi. I po krzyku. Teraz już wiem, że fryzjer tak, może być, ale bez pelerynki.

czwartek, 3 października 2013

Cwaniak.

Nasze kochane dziecko dziś wymyśliło sobie sposób na szybkie śniadanie. Otóż znudziło się mu chyba już jedzenie kosteczek chleba z tacki, tak więc poszedł sobie radośnie do kuchni, wyciągnął swoją miseczkę po czym włożył do niej kostki chleba sztuk dwie, posiedział popatrzył na nie, zjadł i dumny z siebie jak paw pokazał mi pustą miskę oznajmiając tym samym, że on już śniadanie zjadł.

wtorek, 1 października 2013

Zawał serca murowany.

Kto dziecko ma ten wie, że takiego niespełna półtoraroczego berbecia samego na moment z oka spuścić nie wolno. Pisząc moment, mam na myśli na prawdę moment, krótką chwilę, ułamek minuty zaledwie. A pisząc nie wolno, mam na myśli nie wolno, bo może przytrafić się coś bardzo złego, co może doprowadzić mamę i wszystkich w pobliżu o zawał serca. Oto kilka przykładów z życia wziętych. Pierwszy, który już tu opisywałam to moment, w którym Kubuś złamał sobie rękę mając jakieś siedem miesięcy. Myślał sobie pewnie, że jest superbobasem i chciał się nauczyć chodzić, puścił się mebli i wylądował niefortunnie na rączce. A my byliśmy tuż obok, niestety nie na tyle blisko by go złapać w locie, choć niewiele brakowało. Był płacz, ból, serce w gardle i nogi z waty.
Dalej. Pamiętam jak kiedyś udałam się do wc w wiadomym celu zostawiając dziecko w pokoju. Zrobiłam co zrobić musiałam, wstałam, cyk na spłuczce, umyłam łapki wychodzę. I co widzę? Mój syn na środku kuchni z wielkim nożem w ręce stoi, ja już w głowie mam scenę jak z horroru: odcięta ręka, krew, nóż wybity w brzuch przy próbie ucieczki... na szczęście oddał to straszne narzędzie bez protestów, a ja z ulgi aż musiałam sobie usiąść.
I ostatnia sytuacja. Wyszłam z dzieckiem na spacer, a że już bąbel na spacery w wózku protestuje to wzięłam go za rączkę. Idziemy zygzakiem od auta do trawki, gdy nagle to to małe mi się wyrywa z ręki i biegnie na złamanie karku na ulicę, bo brrrrrrum jedzie.

wtorek, 24 września 2013

Nie, nie, nie

    Już od dawna Kubuś potrafi pokręcić główką na znak, że czegoś nie chce. To bardzo przydatna umiejętność w porozumiewaniu się z nim. Wiem, kiedy nie chce już jeść czy pić, kiedy nie chce iść spać. To było bardzo wygodne do jakiegoś czasu, mianowicie do czasu, kiedy od kilku dni  na każde pytanie widzę nie, nie, nie.
- Kubusiu idziemy aaa?
-nie, nie, nie - po czym zabrany za rękę i poprowadzony do łóżeczka grzecznie się układa.
- Kubusiu chcesz jeszcze am?
- nie, nie, nie - po czym otwiera buzię jak mu pokazuję łyżeczkę.
- Kubusiu wychodzimy z kąpieli?
- nie, nie, nie - po czym wychodzi, kiedy trzymając ręcznik wyciągam do niego ręce.
Takich przykładów mogłabym przytoczyć jeszcze co najmniej kilka.Pojęcia nie mam czemu tak jest i jak to zmienić.

niedziela, 15 września 2013

Bo ja chcę na spacerek.

Sytuacja miała miejsce już jakiś czas temu, ale sądzę, że warta jest ona utrwalenia.
Pewnego ranka po śniadaniu Bubuś w przekonaniu, że pójdzie niebawem na spacerek poszedł do przedpokoju i już po chwili wrócił, ale wrócił nie z pustymi rękoma jak poszedł, lecz z butem, konkretnie z sandałem tatowym, którego to sandała położył tatusiowi pod nogi, co by go sobie ubrał i wyszedł z synem na spacerek. To nic, że tata miałaby jedynie lewego buta i spodnie, a Kubuś miałby iść w piżamie, liczy się skojarzenie, że jak jest but to jest spacer. I nic w tym nie byłoby dziwnego gdyby nie to co stalo się chwilę później. Otóż tata stwierdzając, że poranek w tym dniu jest zimny powiedzial do syna z pełną powagą "przynieś mi adidasy, ale nie te brązowe z przedpokoju, tylko te wysokie, czarne co leżą w szafie". Bubuś popatrzył na tatę przeważając informacje, minę miał skupioną i poważną, odwrócił się i poszedł. Ja w tym czasie wygłosiłam swoje zdanie, że chyba coś mu się w głowie poprzestawiało jak myśli, że nieco ponad roczne dziecko zrozumie różnicę miedzy butami. Wyobraźcie sobie moje zdumienie kiedy zobaczyłam, że Kubuś wraca z czarnym adidasem. Kopare zbierałam z podłogi i do dziś nie mogę wyjść z podziwu dla własnego dziecka.

wtorek, 10 września 2013

Reaktywacja

    Mój pierwszy post od... (?) Wydaje mi się, że od roku co najmniej. Myślałam, że dam radę żyć bez blogowania, ale niestety (albo stety?) nie potrafię. Myślami byłam w tym świecie, co rusz układałam w głowie zadnia. Nie tak łatwo się oderwać od klawiatury :) Tak więc ruszam z pisaniem raz jeszcze.

Nasz mały piłkarz ;)
Dużo przez ten czas się u mnie nie zmieniło: ja nadal bezrobotna, ale wciąż mam nadzieję. Za to Bubuś to już co innego, postęp za postępem:
- biega jak mały samochodzik, w każdy kąt wejdzie, we wózku już nie ma ochoty się wozić, preferuje raczej spacerki na nóżkach i wszystko byłoby dobrze gdyby chodził za rączkę ładnie, a nie biegał jak postrzelony to tu to tam.
- mówi dada (tata) i pokazuje na zdjęcia paluszkiem, twierdząc, że każda postać niezależnie od płci i wieku to tata właśnie.
mama, ale najczęściej w przypadku kiedy to chce akurat odciągnąć mnie od garów, żeby się z nim bawić, cwaniak mały wie, że jak przyjdzie do mnie i powie "mama" to pójdę się z nim bawić.
da - co oznacza nic więcej jak tylko to, żeby mu coś dać
- pokazuje paluszkiem wszelkie żyjątka od piesków po motylki, pokazuje co mu podać i pokazuje na pampers jak zrobi kupę i na nocnik jak akurat ma ochotę nań usiąść, co nie zawsze kończy się zapełnieniem nocnika zawartością pęcherza, ale zdarza mu się to i mamusia jest z tego powodu przeszczęśliwa. Pokazuje też nosek, uszka i brzuszek.
- przynosi, najchętniej buty bo to oznacza, że idziemy papa, ale przynosi też swoją flachę i wszystko co mu się pokaże palcem, podniesie, przyniesie i poda jak się go o to poprosi, również jak zabawki zbieramy, to bierze w tym czynny udział.
- tańczy obracając się wokół własnej osi i wymachując rękoma
- zamyka szafki i szuflady jak się go o to poprosi, choć nie za każdym i nie za pierwszym razem.
- jak zrobi to o co się go prosi, to domaga się nagrody w postaci braw, cieszy się i sam sobie klaszcze.
- je prawie samodzielnie. Prawie przez duże P. Warzywa i owoce w kawałkach bez większego wysiłku nabija na widelec i włoży do buzi, Serek też łyżeczką opanuje, ale z zupą ma już nie lada problem. Nie ważne, mnie i tak zadziwia jego determinacja i chęć do jedzenia w ogóle i do jedzenia samodzielnego.
- daje buzi i przytula, tak od siebie, ja się go poprosi i jak coś przeskrobie
- zasypia we własnym łóżeczku jak mamusia jest obok i (hura) coraz częściej śpi całą noc :D



poniedziałek, 15 lipca 2013

Żegnam Was...


  Od jakiegoś czasu piszę coraz mniej. A im mniej piszę, tym mniej mam ochotę pisać. A przecież nic na siłę. W związku z powyższym, dziękuję Wam wszystkim, które ze mną byłyście w tych wspaniałych i mniej dobrych momentach. Za uwagę wsparcie i wszelakie wyklikane słowa. Za kontakt i nić porozumienia. Za wszystko. Cudownie było być istnieniem w blogoswerze, może kiedyś skuszę się na powrót, może szybciej niż mi się wydaje, a może już nigdy nie będę elementem tego świata. Póki ci żegnam Was ciepło. I do zobaczenia może kiedyś, jak wróci do mnie humor, optymizm i chęci...

czwartek, 4 lipca 2013

Sto(s) buziaków na dobranoc.

    Kubuś zazwyczaj zasypia w swoim łóżeczku, ja albo tatuś musi być obok, ale oczka zamyka tuląc misia i słuchając kołysanek w wykonaniu mamusi. Czasem jednak zdarza się tak, że nasz malutki Synuś potrzebuje przytulić się do któregoś z nas. Bywa tak zwłaszcza gdy ząbkuje, tak jak dziś. Po kąpieli domagał się zabawy ze mną, łaskotek śmiechów i chichów, a w momencie kiedy oczka zaczął morzyć sen podszedł grzecznie do łóżeczka, wszedł sam przez dziurę po wyjętych szczebelkach i czekał na kołysankę i herbatkę. Serce podeszło mi do gardła jak zobaczyłam, że Bubuś tuli się do mojego ramienia przez szczebelki szukając  bliskości. Przechyliłam się do pasa przez łóżeczko i na klęczkach przytuliłam Synka, a on odetchnął i zasnął spokojnie z główką ułożoną na moim przedramieniu, wtulony do mnie. Nie musiałam czekać długo, aż zaśnie głębokim snem by wyjść i go okryć. Mimo to, że mogłabym spokojnie wyjąć rękę i wstać, klęczałam. Patrzyłam na śniącą buzię, delektowałam się ciepłem wtulonego ciałka, serce mi rosło, głaskałam przytuloną główkę i całowałam na dobranoc śliczny policzek. Ze sto razy przytulałam i całowałam Synusia ostatni raz zanim pójdę. Jeszcze raz. Jeszcze buziak i idę. Kubuś ma już 14 miesięcy, a ja czasem nadal nie potrafię się nim nacieszyć. Jeszcze jedno ostatnie buzi i idę. Kocham naszego Synusia i kocham być mamą.

środa, 26 czerwca 2013

Kolejne fiasko na rozmowie o pracę.

    W sobotę byłam umówiona na spotkanie, nietypowe - fakt. Spotkanie owo miało odbyć się w celu rozmowy o pracę. Dlaczego nie typowe? Bo po pierwsze odbyło się w sobotę właśnie. Po drugie, miejscem tego cyrku była galeria handlowa. Cóż, tłumaczyłam sobie, że praca miała być zdalna, niezależna więc może biura nie ma i stąd miejsce takie dość niecodzienne. Wyglądało to dość podejrzanie, ale pomyślałam sobie, że przecież nic nie zaszkodzi pojechać i przekonać się co ma gościu do zaproponowania. Na miejsce wybrałam się z mężem. W końcu to jednak galeria handlowa więc była okazja do położenia po sklepach. Andrzej stał się szczęśliwym posiadaczem nowych spodni i to jedyna korzyść z tej wyprawy. Wróćmy może do mojego spotkania. Rozmowa trwała godzinę i pół, z czego przez pierwsze 80 minut nie wiedziałam czym konkretnie miałabym się zajmować. Na początek padła propozycja: powiedzmy kilka zdań o sobie, poznamy się, ok - nic w tym złego. Na tym etapie dowiedziałam się, że pan siedzący na przeciwko mnie podróżuje między trzema województwami, studiuje i ma czas oraz fundusze na zabawę. Dalej część co mnie bardziej interesowała od życia prywatnego potencjalnego przyszłego szefa, czy współpracownika, czyli czym się firma zajmuje i jakie byłoby moje zadanie. Się dowiedziałam, że mam do czynienia ze sklepem internetowym, gdzie można kupić wysokiej jakości chemię niemiecką, kosmetyki i perfumy, wszystko oczywiście w dobrych, przystępnych cenach w sam raz na kieszeń przeciętnego Kowalskiego. A ja miałabym ów sklep i produkty promować. Ychymm... Tylko jak? I w czasie kiedy młody studencik w garniturku zaczął mi opowiadać z wielkim zapałem i błyskiem w oku jak niewielkim nakładem sił da się zarobić kokosy, jak to on i jego znajomi się o tym przekonali już obraz zaczął się przejaśniać w mojej zdziwionej głowie. Co ja miałam robić? Polecać zakupy w sklepie internetowym. Czyli co? Sprzedawać po prostu z marżą jako mój zarobek. I namawiać znajomych żeby sami zaczęli sprzedawać z marżą dla siebie i zyskiem dla mnie. Nie, dziękuje. Akwizycja mnie nie interesuje. Chcecie wiedzieć jakiej to firmy przedstawiciele posuwają się do takich brzydkich chwytów? Już zdradzam, proszę bardzo. FM Group, a raczej jej gałąź o skomplikowanej nazwie. No przecież gdyby studencik przedstawił się jako FM Group to ja bym nawet tyłka nie fatygowała. Chyba po mojej minie mój rozmówca zorientował się, że nie zasilę szeregów jego grupy więc przedłużał pożegnanie przytaczając coraz to nowsze przykłady jak to ten, czy tamten znajomy spróbował i się dorobił, jaka to dla mnie szansa rozwoju. Nie zapomniał skompletować mojej inteligencji i aparycji, oraz przekonywać mnie, że jestem idealna na to miejsce. Pod koniec tej żenady, gdy powiedziałam, że będziemy w kontakcie i się odezwę jak się zostawię (już akurat), wyjął asa z rękawa. Nowiuśki, świecący galaxy s3, podał mi go, żebym się mu wpisała do kontaktów. Mało nie wybuchłam śmiechem. To rozmowa o pracę miała być, czy ranka? A może miało mnie to przekonać, że skoro jemu się udało zarobić na taki telefon, to i mnie się uda i jednak warto spróbować? Wyszłam stamtąd wściekła, bo tylko straciłam czas, a mogłam z mężem wślizgnąć się do kina.

czwartek, 20 czerwca 2013

Poranek z życia mamy Bubusia.

Mamo wstawaj. Hihi, haha wstawaj, no wstawaj, łeeeeeee! Pampers mi przebierz. Gdzie idziesz? Ej, ja
też się chcę myć najlepiej cały, długo. No choć już, trzeba zrobić ama, no choć po co się czeszesz i tak zaraz będę Ciebie czochrał. Ej, dawaj ama, a co mnie obchodzi, że jeszcze nie zrobiłaś. No daj kawałek. O, pyszne, dziękuje! Ej, choć się bawić. To co, że nie skończyłaś śniadania. Nie chcesz? Ok idę sam. O szafka, a w szafce mąka, ale będzie zabawa. Jak to nie wolno? Ale ją chcę! Łeeeeeee! Idę sobie. No choć już. Łeeeeeee. Zobacz idę rozrabiać, zaraz na pewno przyjdziesz. O śniadanie! Haha. Ja chcę usiąść obok Ciebie. Nie! Nie chcę na krzesełko. Nieeehee! Ja chcę na łóżko obok Ciebie jak dorosły. Będę grzeczny. Przytulę Ciebie, puść mnie na łóżko, obiecuję, że nie będę wcierał chlebka w tapczan. Dziękuje, kocham Cię, choć się przytulić, obok Ciebie jest fajniej. Co masz? Daj mi Twoje ama. Nie wierzę, że masz takie same. Już mi się znudziło. Choć, ja będę się bawił, a ty mi dawaj po kawałku. Już się najadłem. Choć papa. No masz. Przyniosłem Ci moje spodenki, ubierz mi i idziemy. Gdzie Ty idziesz? Co robisz? Nie ubieraj się. Po co? Możesz iść w piżamie. Nie ubierają się, tracisz czas, ja chcę iść! Już! Teraz! Łeeeeeee! Co to? O kremik, lubię kremik. Daj posmaruję Ci rękę. Też Cię kocham. Dam Ci buzi. No już, nie ściskaj mnie tak, wystarczy. Choć papa. Idziemy papa? Na prawdę? Moja, moja mamusia, tuli, tuli. Idę do wózka. Jeeeeeee! Piiiiiiisk! Idziemy papa.

środa, 19 czerwca 2013

Kuchnia

Przyszedł czas na zakup kuchni. Zwiedziliśmy castorame i praktikera i nie kupiliśmy nic. Bo wychodziło drożej niż myśleliśmy, ale ze zmiany kuchni nie zrezygnowaliśmy. Wychaczyłam na Tablicy całkiem fajny, używany komplet i już stoi sobie w garażu teściów i czeka na montaż. Ja jako kobieta cieszę się jak małe dziecko. Bo mimo, że nowa kuchnia nie będzie dużo wieksza, to za to będzie bardziej praktyczna i funkcjonalna. Bo pojawią się szuflady, których teraz nie posiadam, same mable będą pojemniejsze, a dodatkowo zmiana układu szafek i sprzętów sprawi, że przygotowywanie posiłków będzie wygodniejsze. Czegóż chcieć więcej? Można by zażyczyć sobie całkiem przyjemnego desingu, jakichś interesujących detali, materiałów pierwszej jakości. Ale nie oczekuję tego w tej kuchni, szkoda mi na to kasy. Pewnie jakbym urządzała kuchnię we własnym domu (mieszkaniu) to już nie byłoby tak łatwo, póki co niech jest wygodnie. Po prostu. Tyle wystarczy do szczęścia.

wtorek, 11 czerwca 2013

O choroba...


 Weekend, a nawet dwa dni przed nim upłynęły nam pod znakiem paskudnego choróbska. Koszmar przybrał nieapetyczne barwy wymiocin i hmmm... tego co wydostaje się z drugiej strony. To, że apetyt opuścił i mnie i męża, bo nas sprawa dotyczyła, chyba wspominać nie muszę. Mimo wylegiwania w łóżku, snu między kolejnymi wizytami w wc było mało, co dopadło zwłaszcza małżonka mego, bo ja dla odmiany miałam jeszcze inny problem. Ból, oczywiście migrena, się zaraza nie miała kiedy przyplątać. Oczywiście Andrzeja ból głowy też odwiedził i nawet sprosił do kompletu kamratów co to dokładnie zajęli się moimi i mężowymi mięśniami, a w zasadzie zdawałoby się całymi ciałami. Moja migrena - partnerka życiowa nieproszona, stanowiąca nieodłączny krajobraz w moim życiu w piątek przeszła samą siebie. W pewnym momencie dnia przybrała tak silne oblicze, że do dzisiaj nie jestem w stanie w pełni odtworzyć przebiegu zdarzeń. Wiem tylko że bolało jak cholera, że czułam się jakbym się co najmniej naćpała i wiem, że mój brat z mamą zawieźli mnie do przychodni na zastrzyk z ketonalu. Po przyjęciu igły w pośladek ból pomału przechodził, wymioty o ile nie jadłam też, czułam się znośnie, ale za to tyłek bolał mnie przez kolejne dwa dni. Kubusia na jedną noc "sprzedaliśmy" mojej mamie, żeby dojść jakoś do siebie i po tej nocy skwituję z przekonaniem i nutą wstydu, że w tym związku to ja jestem facetem, przynajmniej jeżeli rzecz ma się oceny zachowania przy chorobie. Ja jak stereotypowy facet przeleżałam, przejęczałam i przeczekałam chorobę w łóżku. A mój mąż zdrowiał po swojemu, się znaczy wędrując na "świeżym śląskim" powietrzu, załatwiał lekarstwa, opiekę dla dziecka i jedzenie, które będą mogły tolerować nasze wymęczone żołądki. Na dzień dzisiejszy już szczycimy grono zdrowych i żywych i wracamy do normalnego świata. Jak dobrze, że to trwało tylko kilka dni.

czwartek, 6 czerwca 2013

Po rozmowie... i na wasze życzenie moja nowa fryzura.

    Dziękuję Wszystkim za kciuki i wsparcie w sprawie rozmowy o pracę. Powiem, że rozmowa poszła rewelacyjnie, a prace dostałabym od ręki, bo rekrutorce spodobała się moja osoba, albo raczej moje cv. Jednak okazało się, że nie jest to praca, do której aplikowałam co rozczarowało bardzo. Miała być praca biurowa, a to zwykły telemarketing. A że ja już swoją przygodę z tym zawodem miałam i powtarzać nie chcę, postanowiłam nadal z zapałem szukać dalej. Kto nie ryzykuje ten nie zyskuje, nieprawdaż? Mimo wszystko bardzo dziękuję Wam za wsparcie, pozytywnie mnie nakręcacie.

A teraz prezentuję moje nowe ja ;) 
Nieco niewyraźnie, ale spokojnie,
 nie potrzebuje rutinoscorbinu,
 to tylko zdjęcie ze skypa :)

O zmianach raz jeszcze.

    Z pierwszym cięciem fryzjerskich nożyczek, w moim życiu zaczęły pojawiać się zmiany, a samo życie nabrało nieco tempa i charakteru. Fryzura zmieniła nie tylko mój wygląd, ale dodała też odwagi i pewności siebie. W nagrodę za decyzję ścięcia włosów mężuś zafundował mi wizytę u kosmetyczki co zaowocowało niemal czarnym manicurem. Tak! Dobrze czytacie, niemal czarny lakier lśni na końcach moich palców, co dodało do mojemu wizerunkowi pazura. Pisałam już wcześniej, że zamierzałam poważnie szukać pracy, co też uczyniłam. Efektem jest rozmowa kwalifikacyjna, na którą wybieram się jutro. I nawet jak z tej propozycji wyjdą nici, to fakt, że moje trudy nie pozostają bez odzewu doda mi jeszcze determinacji. Zmiany również zagościły w naszej kuchni. Z uwagi na fakt, że szynka sklepowa zaczyna smakować bardziej kartonem niż szynką, a w pasztecie z puszki mój mąż odnalazł niespodziankę w postaci piór postanowiłam, że te produkty będę robić sama. Szynka będzie z szynki, a pasztet między innymi z części kurczaka, a nie z całego kurczaka. To już postanowione. A jak już przy nowościach jesteśmy, to pochwalę się jeszcze naszymi nowymi zabawkami. Mężowo-moim laptopem i moim prywatnym notebookiem. Tę konkretną zmianę zawdzięczamy naszemu (już) staremu laptopowi, który to w swej dziwnej egzystencji postanowił również zmienić swój wygląd, a uczynił to dodając upierdliwe, czarne plamy na swoim wyświetlaczu. Kubuś też się zmienia, z dnia na dzień wydaje się rosnąć w oczach, z dnia na dzień odkrywam Go na nowo, z dnia na dzień rozumie więcej, wyraźniej, wyżej, dalej.

niedziela, 2 czerwca 2013

Co to jest marnowanie dzieciństwa?


   Sześciolatki do szkoły, zajęcia z angielskiego w przedszkolu, nauka gry na instrumencie dzieci od najmłodszych lat. Ile razy słyszeliście, że te działania to niszczenie, czy pozbawianie maluchów dzieciństwa? Też tak uważacie? Pamiętam jak sama tak mówiłam, dziś myślę inaczej. Owszem, jeżeli grafik dziecka wypełniają tylko zajęcia dodatkowe to nie mam wątpliwości, że wspomnień z tego tytułu dziecię przyjemnych mieć raczej nie będzie. Ale patrząc z drugiej strony płotu również nie należy zapominać, że dzieciństwo to nie tylko czas beztroskiej zabawy. To nauka przede wszystkim, nauka jedzenia, korzystania z toalety, ubierania. Funkcjonowania wśród ludzi i rozstrzygania sporów. Szlifowanie pamięci i zdolności manualnych. Wszystko to, co ma za zadanie przygotować malutkiego człowieczka do życia w dorosłym świecie. Ale jak uczyć tego wszystkiego, żeby dziecko nadal pozostało dzieckiem? To bardzo proste. Ucząc należy podarować własny czas, zaangażowanie i serce, a naukę zorganizować tak, by było również zabawą. Jestem przekonana, że kilka chwil z rodzicem dla dziecka znaczy więcej od całej masy elektronicznych zabawek, a jak przy okazji latorośl się czegoś nauczy to dodatkowo będzie z siebie dumne. Zapodam przykładzik z mego życia wzięty. Od najmłodszych lat całe dnie spędzałam jak chciałam, ze znajomymi na powietrzu, w domu przy komputerze, obiad jadłam przy tv. Spełnienie marzeń prawda? Otóż nie. Najmilej jednak wspominam moment, gdy tata uczył mnie czytania zegara, wycinał ze mną witraż do szkoły, a mama pokazywała mi niezwykle trudną sztukę przyszywania guzików. Na prawdę wolałam marnować sobie dzieciństwo odrabiając zadania domowe, a nawet dodatkowe, niż biegać po dworze z towarzystwem, pod warunkiem jednak, że rzeczone odrabianie zadań odbywało się w spokoju ducha, cierpliwością i wyrozumieniem, koniecznie z rodzicem u boku. Nie mówię tu o czasie buntu nastoletniego, a o tych najmłodszych latach mojego dzieciństwa. Ale ja może jestem jakaś inna? Choć nie, raczej nie. Dzieci przecież uwielbiają spędzać czas z rodzicami. Tak więc, podsumowując, jeżeli mowa o nauce wierszyka na pamięć, czy literek bądź cyferek, to widzę jak najbardziej zielone światło. Jeżeli natomiast mówimy o lekcjach tańca plus angielski plus... Bóg wie co jeszcze w wieku dwóch lat, to przyznam, że to właśnie można określić mianem marnowania dzieciństwa. Tak według mnie.

wtorek, 28 maja 2013

Efekty nocnikowania.

     Od pewnego czasu przyzwyczajam Kubunia do nocnika. Kilka razy udało mu się zrobić doń siusiu, kilkadziesiąt chyba razy na podłogę i w majty. Ale ogólnie kojarzy czynność siusiania z nocnikiem i to już pół sukcesu. Nawet przynosi nocnik, ale zazwyczaj tuż po tym jak zrobi siusiu do pampersa.
Sytuacja z wczoraj:
Mały uwolniony z mokrej pieluchy zwiał do kuchni. Ja szykuję suchą pieluchę w tym czasie, idę po gagatka i co widzę? Kuba w kuckach pochłonięty badaniem własnej, świeżo zarobionej kupki...
 
źródło
Nocnik kiedyś
źródło
Nicnik dziś


Który lepszy?

poniedziałek, 27 maja 2013

Zmiany małe i duże.

    Jak pewnie niektórzy z was zauważyli, na blogu zaszły spore zmiany wizualne, może na lepsze, może na gorsze - nie mnie to oceniać, to wszak kwestią gustu jest co się komu podoba. Ja jestem zadowolona, bo poprzedni szablon po prostu mi się już znudził, a jako że obecny stworzyłam również sama, to tym bardziej podbudowałam nieco swoje ego. A zdradzę, że od bloga zmiany zaczęłam, bo zmienić planuję nie tylko siebie w świecie wirtualnym, a również w realu. Może uczesanie? Nudne i taki samo od lat. Może garderobę zmienię według własnych upodobań, bo dotąd większość ciuchów w moim posiadaniu to prezenty, ładne ale jakoś takie nie moje. A przede wszystkim praca. Rozmowa z doradcą zawodowym z PUPu uświadomiła mi, że ja w ogóle pracy nie szukam, bo ograniczam się do przeglądania ofert jedynie i nic więcej. A oferty w internecie to czubek góry lodowej jakim jest rynek pracy. Wiem, że szybko się zniechęcam, ale zależy mi więc będę się starać. Planuję też podrapać artystycznie świerzbiące palce i stworzyć coś unikatowego dla Kubusia, ale to plany oddalone bardziej w czasie. Najpierw praca. Będzie praca, będą pieniążki, będzie fundusz na rozwijanie hobby, o ile nie braknie mi doby oczywiście. Mam nadzieję, że mi się uda wytrwać w postanowieniu.

środa, 22 maja 2013

Pierś mlekiem płynąca.

   Czasy karmienia piersią, choć krótkie, wspominam bardzo dobrze. Karmiłam Kubusia przez pięć miesięcy prawie wyłącznie piersią. Potem im więcej było nowych smaków i stałych pokarmów, tym mniej mleka w piersiach, a i sam głodomor wykazywał coraz mniejsze zainteresowanie cycem. Ale cóż zrobić jak widać, że maluch jest ciekawy aromatów i konsystencji, a z jedzeniem radzi sobie niebywale dobrze? Tłumić ten odruch? Wiem, że są takie mamy, które ciągną naturalne karmienie niemal na siłę. Ja natomiast świadomie pozwoliłam, by ssanie cycusia umarło śmiercią naturalną. To nie ja wyznaczyłam termin pożegnania, a mój synek. Nie chciał, nie pił. Chciał jabłuszko zamiast piersi - proszę bardzo! Byłam zadowolona, że dziecię tak pięknie je i nie potrzebuje wiszenia na cycku, by poczuć się bezpiecznie, by poczuć się kochanym. Oczywiście, gdyby zechciał ssać po dziś dzień to pewnie by to robił, ale skoro on już tego nie  potrzebował, ja nie protestowałam. Żałuję tylko jednego. Że nie hartowałam sutków jeszcze w czasie ciąży. Nie robiłam absolutnie nic. A po kilku dniach intensywnego krwawienia sutek miałam tak pęknięty, że myślałam, że mi odleci, a żeby tego było mało, to jeszcze złośliwie postanowił sobie z tej rany ropieć. Ale daliśmy radę. Z ciepłem na sercu wspominam te chwile karmienia. Tylko ja i nasz synek, jego malutka bezbronna piąstka zaciśnięta na moim palcu, ciepło delikatnego ciałka. I można było bezkarnie wołać do męża: "zrób herbatki", " zjadłabym banana", albo "pościel łóżko". Wokoło mogła się przysłowiowo walić i palić, a ja siedziałam, siedziałam i karmiłam.Ach piękne to były czasy powiadam Wam. Nie żałuję, że postanowiłam karmić piersią, choć te teraz już nie wyglądają tak jak przedtem. Ale fajne, jędrne cycki nie dałyby mi tych wspomnień i tego co wtedy czułam: bliskość, miłość, dumę, podziw męża, satysfakcję... jest tego trochę. KP - piękna sprawa. Koniec. Kropka.

sobota, 18 maja 2013

Lekarz, lekarzowi nie równy.

Notka sporych rozmiarów, ale mam co opisywać.

     Nie raz i nie dwa się skarżyłam na okropny ból podczas miesiączki. A ból był tylko jednym z wielu problemów i dolegliwości. Myślałam początkowo, że jako kobieta po porodzie po prostu już tak mam. Wszak każda z nas przeżywa te dni inaczej. I raczej nie mówimy otwarcie i bez  ogródek o szczegółach, zwłaszcza fizjologicznych towarzyszącym miesiączce. Skąd więc miałam wiedzieć, że to co się że mną działo to nie tylko zwykły ciężki okres? Ale ja wiedziałam. Po prostu czułam, że coś jest nie tak. Poszłam się poskarżyć do mojego ginekologa, bo do kogo innego miałabym iść.
Zatrzymajmy się chwilę przy tym lekarzu. Szanowany specjalista, do którego rzesza kobiet ustawia się w kolejce, dodajmy, że kolejka zawsze mierzy minimum dwie godziny czekania. Sam lekarz jest sympatycznym mężczyzną co i nie stroni od żartu. Przyjmuje w prywatnym gabinecie w dwóch miejscowościach w sumie cztery dni w tygodniu. Każda wizyta niezależnie od tego czy pacjentka przyszła na badanie, czy zinterpretować wyniki kosztuje stówkę plus ewentualna cytologia i usg piersi. A skoro pacjentki biją drzwiami i oknami, można bezpiecznie założyć, że doktor na brak pieniędzy nie narzeka. Co oczywiście widać również w gabinecie, a raczej w jego wystroju i wyposażeniu. Wiadomo, wygodnie, czysto i nowocześnie. Ale czy to czyni go dobrym lekarzem? Nie sądzę. Chodziłam do niego od najmłodszych lat. Nawet nie chcę liczyć jaki majątek założyłam na jego ręce, na które nota bene składam również zdrowie swoje i synka, bo nie trudno się domyślić, że lekarz ten prowadził moją ciążę. Ale ciąża się skończyła, a zaczęły się problemy. Z ufnością i przekonaniem, że mi pomoże zasiadłam na pięknym, wygodnym fotelu i zaczęłam opowiadać o tym jak przeżywam moje miesiączki.
Teraz uwaga! Ku przestrodze obnażę się przed Wami od pasa w dół i napiszę bez ogródek o tym wszystkim co mnie martwiło. Napiszę to, co mówiłam ginekologowi. Zaczynając od bólu. Cierpiałam już przed każdym okresem, ale nie na tyle mocno, by nie pomagała mi zwykła no-spa. Pierwszy dzień miesiączki wyglądał w miarę normalnie, nie licząc nieco większego bólu niż zwykle. Drugi i trzeci dzień też nie odstawały sporo od normy. Cyrk zaczynał się w dniach kolejnych. Po trzy, czterodniowym prawie normalnym okresie następowała przerwa na dzień lub dwa. Potem przez kolejne cztery dni krwawiłam jak zarzynana świnia. Czyli średnio co trzy, cztery godziny wylewała się ze mnie krew, której nie powstrzymała podpaska do spółki z tamponem. Nie wyglądała jak krew menstruacyjna, a jak krew po prostu, taka jaka leci z przeciętnego palca.  Nie pachniała (śmierdziała) jak krew menstruacyjna, a po prostu jak krew, metalicznie. A krew to nie wszystko, co wydalałam  Były jeszcze skrzepy jak i kawałki tkanki wielkości dziecięcej pięści. Każdemu takiemu "wypróżnieniu" towarzyszył ból i skurcze macicy takie, jak przy porodzie. Między nimi też bolało, ale znośnie. Że nie wspomnę o tym, że z utraty takiej ilości krwi już kręciło mi się w głowie, miałam nudności i byłam strasznie osłabiona. Towarzyszyły mi również uczucie gniecenia i ciężkości macicy, a czasem miałam takie wrażenie, jakby ktoś mściwy zaszył mi w brzuchu żarzące się brykiety.  Bywały momenty, kiedy poważnie zastanawiałam się nad wezwaniem karetki, bo byłam przekonana, że jakimś cudem mimo kilku negatywnych testów jestem w ciąży i właśnie ronię. Ale ból w końcu przechodził, przechodziły również krwawienia i inne dolegliwości.
Po kilku takich miesiączkach i epizodzie z krwiomoczem wybrałam się do lekarza. Zwierzyłam mu się tak jak Wam teraz nie starając się nawet ukryć emocji. A lekarz - ten, do którego chodziłam od lat, który zna mnie po imieniu i jest szanowanym specjalistą patrzył na mnie z niedowierzaniem, zaprosił do badania i usg. Poprosiłam o cytologię, bo sam jej nie zaproponował. Na podstawie usg stwierdził, że wszystko w porządku i wizyta dobiegała końca. Zapytałam co z tymi miesiączkami, a w odpowiedzi usłyszałam, że może mi przepisać pigułki antykoncepcyjne i ból powinien nieco zelżeć. Koniec wizyty. Wyszłam zdziwiona i zawiedziona, bo poczułam się niesamowicie zignorowana. Ale mimo wszystko ufałam swojemu lekarzowi i stwierdziłam, że poczekam do następnego okresu. Jednak ten się nie pojawiał. Cykle zawsze miałam długie, około czterdziestodniowe, ale minęło sporo czasu, a miesiączki nie było. Cóż mi pozostało jak nie obrać kierunek na lekarza ginekologa. Umówiłam się na wizytę, ale tym razem do innego lekarza, a właściwie lekarki. Poleciła mi ją An, tak się złożyło, że była akurat w Polsce na roczku Kubusia i też była umówiona do swojej pani ginekolog. Już miałam przełożyć wizytę, bo po trzech miesiącach wreszcie dostałam okres, dodam, że również paskudny. Ale An przekonała mnie, że powinnam pójść nawet podczas okresu, a w sumie to nawet dla lekarki lepiej. Poszłyśmy razem.
 Między ginekologiem, do którego chodziłam do tej pory, a lekarką do której przyprowadziła mnie An  była przepaść. Wystrój i wyposażenie gabinetu, system rejestracji i pani ją obsługuje sprawiają wrażenie zawieszonych w czasie PRL-u, ale czy to czyni ją złym lekarzem? A żeby odpicować sobie gabinet trzeba mieć na to fundusze, a pani doktor bierze 70 polskich złotych za badanie, 50 za usg, które wykonuje jej syn, również ginekolog i tu trzeba wtrącić, że mamy w ten sposób opinię dwóch lekarzy, a za konsultację, wypisanie recepty, lub omówienie wyników nie bierze nic. Sama pani ginekolog jest również przesympatyczną dość wiekową kobietą. Na dzień dobry zostałam poproszona o rozebranie się do pasa i położenie się na leżance w celu przebadania piersi. Potem wywiad, w którym cofnęłam się, aż do czasów pierwszej miesiączki. I w końcu przeszłyśmy do problemu, z którym przyszłam. Zostałam wysłuchana i wypytana o szczegóły. Opowiedziałam moją historię mniej więcej tak, jak zrobiłam to przy pierwszym lekarzu i znowu spotkałam się z niedowierzaniem. Pani doktor nie mogła pojąć, dlaczego nie udzielono mi pomocy. Po długiej rozmowie zostałam przebadana na tym "odjazdowym" fotelu, wiadomo którym. Badanie za pomocą rąk i wziernika. Muszę przyznać, że mimo tego, że byłam w trakcie okresu, badanie nie przysporzyło mi więcej bólu niż było trzeba. A trzeba było trochę pougniatać tu i ówdzie,żeby wiedzieć gdzie boli. Lekarka stwierdziła powiększoną macicę, przepisała antybiotyki, witaminę B complex na poprawę jakości krwi i lek o działaniu rozkurczowym. To działanie na chwilę, ale doktorka stwierdziła, że przecież nie muszę tak cierpieć przez ten okres do momentu postawienia diagnozy. Umówiłam się na usg za dwa dni. Wynik: przerost endometrium (błony śluzowej macicy)  i nielinijne coś tam, generalnie chodziło o to, że powierzchnia błony nie była gładka. Dostałam skierowanie do szpitala na wyłyżeczkowanie macicy i badanie histopatologiczne. Po miesiącu odebrałam wyniki: Rozrost polipowaty endometrium. Przewlekłe zapalenie endometrium z ogniskami martwicy. Co do rozrostu. Najprawdopodobniej odpowiada za to źle dobrana antykoncepcja - przez lata brałam microgynon, który jak dla mnie ma za dużą dawkę hormonów. Wcześniejsze zdanie również ku przestrodze.
Jak na ironię, dziś się leczę pigułkami antykoncepcyjnymi. Ale tym razem są bezpieczniejsze, takie dla matek karmiących. Kontrola za jakieś pięć miesięcy.





wtorek, 14 maja 2013

Nasze 2+2.

 
źródło
  Taki model rodziny wybraliśmy dla siebie z Andrzejem jak byliśmy jeszcze uczniami technikum na utrzymaniu rodziców. Zawsze chcieliśmy mieć dwójkę dzieci i oboje nie mieliśmy co do tego cienia wątpliwości. Ale powitało nas dorosłe życie i dorosłe wydatki, młodzieńcze plany i pragnienia spychając na dalszy plan. Nie ukrywajmy - dzieci kosztują, a my jesteśmy w sytuacji finansowej takiej sobie. Ja nie mam zatrudnienia, zdrowie ostatnio spłatało mi figla i jak tu myśleć o macierzyńskim i powrocie do pracy? O kredycie na mieszkanie? Nie wspominając o tym, że niektóre aspekty ciąży i poród nie należą do przeżyć, które chciałabym powtarzać... Na wspomnienie poprzedniego porodu jeszcze czasem serce mnie zakuje, a łzy ściskają za gardło. Ale... zawsze jest jakieś ale, prawda? Finansowo pewnie będzie lepiej w przyszłości, a o przyszłości właśnie mowa. Ciążę i poród jakoś zniosę, w końcu jestem silną kobietą, jak każda z nas. A Kuba będzie miał rodzeństwo. Sama mam trzech braci i nie wyobrażam sobie życia w pojedynkę. Prócz braci mam też kuzynostwo, ciocie i wujków. Choć bliski kontakt utrzymujemy z nielicznymi to zawsze coś. Mamy co wspominać przy wódce, mamy z kim urządzać domówki, mamy z kim się wykłócać, mamy o kogo się troszczyć i mamy kogoś w kim mamy oparcie. Mimo wszystko mamy siebie. Mój mąż ma brata, wuja i babcię. Żadnych kuzynów, z którymi może swobodnie porozmawiać, żadnej cioci. I może nie przyznałby mi racji w tym zdaniu, ale wydaje mi się, że momentami czuje się samotny. Oczywiście ma mnie i wszystkich szalonych członków rodziny z mojej strony, ale zanim zżył się z nami wydaje mi się, że trochę dokuczała mu samotność. A on przynajmniej ma bata. Kuba nie miałby nikogo prócz kuzynów rozsianych po Polsce i świecie. Nie takiej przyszłości chcę dla naszego dziecka, które kocham ponad wszystko i któremu przecież chcę dać z życia najwięcej najlepszego. A mój kochany maż nie zgłosił ani grama sprzeciwu jak powiedziałam mu pewnego dnia, że chciałabym mieć drugie dziecko. Ani przez chwilę się nie zastanawiał. Po prostu przyznał mi rację i uśmiechnął się do mnie tak, jak tylko do mnie się uśmiecha. Cieszę się bardzo. Decyzją zapadła, co prawda są to plany na "za kilka lat", ale są i to się liczy.

niedziela, 12 maja 2013

Akcja rzucanie palenia.

    O tym jak mnie się udało rzucić palenie już jakiś czas temu wspomniałam. Teraz czas na mężusia. Od lat podejmował próby rzucenie z tym wstrętnym nałogiem za pomocą różnych tabletek, plastrów i gum. Wszystko było dobre na chwilę. Tym razem zainwestowaliśmy w papierosa,  konkretnie w epapierosa. Mam nadzieję, że to pomoże, bo jak już to nie pomoże to więcej już nic kupować nie będę. A jak mój ślubny teraz wróci do palenia, a kiedyś sam będzie chciał rzucił to będzie zdany na własną silną wolę i tylko na nią. Teraz wiadomo wola też jest, ale nie samotna. No nic, trzymać kciuki proszę. O postępach będę informować na fb i g+, więc ciekawych zapraszam tam właśnie.

czwartek, 9 maja 2013

Maminsynek


   Tytułowy maminsynek to ostatnia ksywa Kubusia, który wszędzie chce chodzić i wszystko chce robić z mamusią, ewentualnie z tatusiem. Mały spryciula chwyta mnie za palec i prowadzi tam, gdzie tylko ma ochotę akurat pójść. A to do drzwi podprowadzi kogoś, by mu otworzyć, bo sam klamki jeszcze nie dosięga. A to zaciągnie mnie do klocków, no bo samemu zabawa jest taka nudna i nieatrakcyjna, a najlepszym kompanem zabaw jest przecież nie kto inny jak właśnie mama. Oprócz tego zawsze i wszędzie chce być tam gdzie ja i najlepiej na rękach, nie ważne czy akurat się wybrałam do pokoju, łazienki, czy kuchni synuś zawsze podrepta za mną i wyciąga rączki. No nie zawsze, muszę zdradzić, że przegrywam z otwartym balkonem, a drzwi wejściowe to absolutny wabik na tego brzdąca, choć coś tak czuje, że nie tylko na tego jednego dziecia dźwięk otwierających się magicznie wrót, prowadzących do "papa" daje podobny efekt co dzwonek na przerwę w szkole podstawowej. Poza tym, że Bubuś coraz mocniej trzyma się przysłowiowej maminej spódnicy, nauczył się i szlifuje kilka nowych umiejętności. Zaczynając od tego, że coraz lepiej "tańczy" w rytm utworów psy. Odkąd nauczył się stać to już bujał kolanami, dziś do tego macha rękami, tupie nogami i okręca się wokół siebie klaszcząc jednocześnie, zawsze świetnie się bawię jak oglądam mojego małego tancerza. Uczy się też jeść łyżeczką i widelcem, co prawda narazie jest to bardziej zabawa niż nauka, ale przecież zabawa to najlepszą forma nauki, próbuje też pić z kubeczka. Wie co to znaczy podaj, proszę, am, papa, choć, gdzie jest np zosia- to książeczka Kubusia i bardzo stara się nie rozumieć słów nie i nie wolno. Przybija piąteczkę z wielkim uśmiechem na twarzy, bawi się w chowanego i kuku. Świetnie posługuje się paluszkami chwytając małe przedmioty czy cząstki jedzenia, nawet suche płatki kukurydziane to nie problem, potrafi też pokazywać paluszkiem. A kiedy akurat jego buzia nie jest zajęta jedzeniem to i tak się nie zamyka szalejąc w wiecznym paplaniu i piszczeniu.
Nazbierało się tego troszeczkę, prawdę mówiąc nasz synek zadziwia mnie niemal codziennie jakąś nową umiejętnością większą, bądź mniejszą. Dziś na przykład (na dobra umiejętnością tego nazwać nijak się da, ale niech będzie), odkryłam najprawdopodobniej powód ciągłej chęci noszenia się na rękach i popłakiwania. Myślałam, że boli go brzuszek bo nawet luźna kupka się pojawiła. Atu proszę! Niespodzianka! To nie brzuszek, to zębiska! Obie górne czwóreczki już się przebły, dolne już czekają w kolejce opuchnięte.

wtorek, 7 maja 2013

Wróciliśmy!

    Z majówki oczywiście wróciliśmy. W końcu mieliśmy okazję odwiedzić rodzinę w Bielsku-Białej. Kubuś poznał swojego kuzyna starszego o trzy miesiące, Brat narozrabiał z drugim kuzynem, a my porozmawialiśmy spokojnie, wypiliśmy co nieco i zwiedziliśmy dom, który kuzyn świeżo postawił w jednej z malowniczych wsi otoczonej górskimi widokami. Dom w porównaniu do naszej kawalerki to gigant, pięknie urządzony i czysty tak, że można by było z ziemi jeść. Kuzynce chętnie przyznałabym koronę Perfekcyjnej Pani Domu. Na prawdę podziwiam tę kobietę. Pracuje na dwie zmiany, ma dwójkę dzieci w tym jedno w wieku szkolnym, drugie rok z hakiem, a ogarnia sprzątanie dużego domu, pranie, prasowanie i gotowanie. Da się? Myślałam, że nie, a jednak poznałam żywy przykład. Kuzyn też wykazał się zaradnością, bo postawił dom praktycznie wyłącznie swoimi rękami. Nie mówię, że sam lepił sobie pustaki na mury, ale wykończeniówka to już zupełnie jego dzieło. Lubię ich odwiedzać bo atmosfera i zabawa jest przednia, ale też ze względu na widoki i powietrze. To rejon niedaleko położony od nas, a różnica ogromna. Niestety pogoda nam nie dopisała i nie za dużo widoków miałam okazję podziwiać (czyt. sfotografować), ale jeszcze nic straconego. 

wtorek, 30 kwietnia 2013

Spotkanie Mam Blogerek - recenzje produktów.

    Jak zapewne wiecie na Spotkaniu, każda z mam dostała torbę upominków od licznych sponsorów, ja również. Dziś przyszło mi podzielić się z Wami wrażeniami i opinią na temat rzeczonych upominków. Nie zwlekając - zaczynajmy!


                                                                   Od firmy Mama i Ja dostaliśmy myjkę, kubek i długopis. 
Oraz oczywiście butelkę wody, którą wyduldałam w drodze do domu. Tak, taka świnka jestem i się z nikim nie podzieliłam :)

 Firma Womar sprezentowała nam torbę - solidna i ciekawa, choć kolorystycznie całkiem nie trafiona  w mój gust, poza tym nie lubię być żywą reklamą w taki sposób (tak czepiam się napisu na pół torby). W środku było pełno makulatury i myjka - ładna i solidnie wykonana, nam służy raczej do zabawy.

 InFavit to firma, dzięki której jesteśmy bogatsi o witaminki. Wit B z dozownikiem to najwygodniejszy sposób podawania witamin jaki do tej pory wypróbowaliśmy. I zdradzę również, że Kubusiowi bardzo podchodzi ich smak, a z tym bywało różnie. Wit C nie zdążyliśmy przetestować, ale zapowiada się ciekawie, jest w zestawie ze strzykawką, a taka forma podawania zazwyczaj dzieciom odpowiada.
 W kolejnej małej torebeczce znalazłam upominki od MayLily. Zawieszka w kształcie serca - milutka i pachnąca. Ze strony praktycznej nie bardzo wiem co z nią zrobić, ale ze strony estetycznej - piękna. Kubuś czasem lubi przytulić do niej policzek ;)
 Little Rose & Brothers zapakowała dla nas dwie pary getrów. Niestety również nie zdążyliśmy ich przetestować.
To cudo obok, to smoczek, który można przykręcić do butelki i wkręcić do soczku w kartoniku. To prezent od firmy Mablo. Gadżet praktyczny i  pomysłowy, na pewno nam posłuży.
 Wydawnictwo Ładne Halo zdecydowało się obdarować nas tą oto książeczką. Niby ładna, niby fajna. Niby. Bo szczerze mówiąc spodziewałam się nieco więcej tekstu, bądź grafiki. Jeden wierszyk na całą książeczkę, w oprawie skromnej grafiki, to trochę mało nieprawdaż?


 Johnson's baby za swój wkład do naszej torby upominków uznał taką malutką próbkę żelu 3w1 o  delikatnym dziwnym zapachu - kwestia gustu.
wydawnictwo Zakamari ufundowało części mam książeczki z tego co mi się dobrze kojarzy. Ja zaliczam się do grupy, której dostało się po notatniku z czystymi kartkami.
 I na końcu, w końcu biżuteria. Malutki drobiazg, ale ucieszył mnie chyba najbardziej. bransoletka zdecydowanie w moim guście nosi się na moim nadgarstku dzięki firmie She bijou. Cudo, cudo, cudo - oczywiście w mojej jak najbardziej subiektywnej ocenie.
Chyba nic nie pominęłam... Za wszystkie podarunki dziękuję sponsorom, a za samo Spotkanie - jeszcze raz organizatorkom. I oczywiście mamom  - za świetne popołudnie i morze wymienionych zdań.

piątek, 26 kwietnia 2013

O komentarzach.

 
  Zakładając tego bloga nawet w najśmielszych snach nie pomyślałabym, że będę miała czytelników, którzy zechcą odwiedzić mnie raz jeszcze i pozostawić komentarz. Z czasem staliście się dla mnie nie tylko autorami kolejnych komentarzy, a częścią mojego życia. Moimi powiernikami, pocieszycielami, oparciem i motorem do działania. Nie raz prowadziłam ciekawe dyskusje. Nie raz czytałam wzruszające i pokrzepiające słowa. Nie raz dzięki Wam śmiałam się do rozpuchu. W tym miejscu Wszystkim Wam na raz i każdemu z osobna pragnę podziękować. Bez Was to nie byłby ten blog, jaki jest dziś. Bez Was nie byłoby tu nic.
Ale zdarzały się również komentarze, na widok których krew się w żyłach gotowała. Mowa o spamie w obcym języku (nawet w płotkach i innych robaczkach), które to się coraz częściej pojawiają. I sama nie wiem dlaczego, ale po prostu mnie wkurzają. Dlatego właśnie wprowadziłam moderację komentarzy i mam nadzieję, że nikomu tym życia nie utrudniłam.

Ps. można to uznać za początek zmian...

środa, 24 kwietnia 2013

Przytulasek.


  Się taki mały, kochany, uroczy przytulasek z tego naszego synka zrobił. Nie raz w ciągu dnia przydrepta do mnie albo do tatusia i się przytuli na moment. Tak zwyczajnie, od siebie tak... tak po prostu. Albo do misia się przytuli lub nawet do pieska. I buzi też daje. Mnie to absolutnie rozczula i powala na obie łopatki. I mimo, że to takie słodkie i zabawne to dzisiaj dotarło do mnie, że muszę nauczyć tego malutkiego człowieczka dawać cześć. Bo dla niego przywitać się to znaczy przytulić i dać buzi. Nic z resztą dziwnego, w końcu z nim każdy się tak wita, a w dodatku też prawie codziennie widzi jak mamusia z tatusiem się tak witają. Do tych przemyśleń z serii "życie codzienne" skłoniła mnie dzisiejsza sytuacja.
Pod koniec drogi do mojej mamy przeważnie wyjmuję Kubusia z wózka i ostatnią prostą pokonujemy już pieszo. Dziś też tak było. Spotkaliśmy sąsiadkę z dwuletnią dziewczynką. Powiedziałam Kubusiowi, żeby się przywitał więc malec popatrzył na mnie, potem na małą, a gdy ona wyciągnęła do niego rękę on zrobił kroczek i przytulił drobną dziewczynkę, wyższą od siebie o głowę, po czym podarował jej buziaka w policzek...

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Spotkanie Mam Blogerek - relacja oficjalna.

  O tym, że spotkanie odbyło się w iście doborowym towarzystwie już pisałam. O tym, że zabawa był przednia też. Pozostało mi oprawić te wszystkie słowa w zdjęcia. 




Tutaj wszystkie blogujące mamy zostały osobiście i przy tym bardzo ciepło przywitane przez organizatorki. Miejsce pełne czerwieni i swoistego klimatu to nabytek Dobrej Karmy - restauracji w której odbyło się spotkanie.
Ciasto było pyszne :)

Przychodziłyśmy pojedynczo, chyba każda nieco speszona i podekscytowana zarazem.
Szybko uzbierał się nas mały tłumi w między ścianami aż huczało od rozmów, śmiechów , a nawet czasem odezwał się jeden lub drugi dzieciaczek.
Oto nasze towarzystwo w całej okazałości :)
Do kawy i ciastka...
zamiast serialu codziennego, obejrzałyśmy prezentację firmy Womar 
Oprócz prezentacji zostałyśmy obdarzone możliwością
obejrzenia z  bliska produktów  firmy Womar

A jak już jesteśmy przy sponsorach... Oto prezentuję upominki dla każdej dziewczynki :D






I wiele innych

Oraz:



Było bosko!