czwartek, 24 października 2013

Zaczepiacze

    Ostatnio coraz częściej wychodzimy z Bubusiem na spacerki pieszo. Fakt, ze z Jego ruchliwością bywa to temat bardzo trudny do ogarnięcia, jednak przecież jak nie będziemy ćwiczyć, to  nigdy się nie nauczy, że dajmy na to chodzić należy po chodniku i nie do każdego brum można tak sobie po prostu wejść. Zakupy na takim spacerze to zło konieczne i mordęga, jednak wierzę głęboko, że i to się kiedyś zmieni. Ale ja nie o tym. Wracam sobie z dzieckiem z takich właśnie zakupów umordowana bieganiem za Małym co by niczego nie strzaskał w sklepie, bądź ewentualnie nie dał dyla na zewnątrz. W jednej ręce reklamówka z zakupami wcale nie lekka, w drugiej serek, co to go już synuś zdążył otworzyć przy kasie, nawiasem mówiąc ze dwie dodatkowe by się przydały. Mały biega tam i z powrotem, ja go jakoś próbuję kierować, bo za rączkę (tą trzecią chyba) to jest przecież obciach i on ręki nie poda. I idziemy tak dwa kroki w przód jeden w tył, a pora już dość wieczorowa. Idziemy i idziemy sobie i już nasz budynek widać i przy nim światełko nadziei na kilka chwil względnego spokoju. Idziemy i idziemy i dojść nie możemy. A czemu? No bo co chwilę i co rusz znajdzie się jakiś ludź, który chyba za cel honoru przyjął sobie wydłużanie nam drogi i przy okazji moich ścięgien i nerwów. I stoi taki chłopina i gada jakby człowieka od lat dziesięciu co najmniej na oczy nie widział i nawija: a co taki maluszek o tej porze na dworze robi? A, że on też ma wnuka i ten wnuk... bla, bla bla... Człowieka pierwszy raz z życiu na oczy widzę i w pięć minut już znam całą jego biografię. No tak, pogaduszki i pogawędki jak najbardziej, ale do ciężkiej anielki czy to tak trudno zrozumieć, jak się trzeci raz facetowi mówi, że mi się spieszy, że dziecko zaraz wbiegnie mi pod koła jakiegoś zbłąkanego auta, podejdzie do psa, jednego z tych co to biorą się znikąd i zawsze są agresywne... itd. Litości! Przecież to takie oczywiste, ale niestety okazuje się, że nie dla wszystkich. Więc skoro grzecznie się nie da, to co mi zostaje? Po prosu nie odpowiadam na takie zaczepki i mam święty spokój, no prawie, bo potem słyszę żem gburowata, arogancka. A wiecie co? Lata mi to koło nosa co sobie ludzie pomyślą, ja idę z dzieckiem i na gawędziarzy nie mam czasu.O.

wtorek, 22 października 2013

Pierwsza wizyta u fryzjera.


Świeżo po powrocie od fryzjera :)
  Jako, że nasze słoneczko wyglądało już że swoimi długawymi włoskami jak kwiat słonecznika, postanowiliśmy wybrać się z nim na pierwszą wizytę do fryzjera. Ubrałam mu kurteczkę, buciki i czapeczkę i pojechaliśmy rowerkiem do fascynującego budynku, do którego wchodziło się po tyyyylu schodach, a drzwi były takie wielkie i ciężkie i wszystko trzeba było obejrzeć i dotknąć. Faktycznie z punktu widzenia dziecka takie zwyczajne dla mnie miejsce mogło być dla Malutkiego o wiele bardziej interesujące. A w środku! Jej jakież ciekawe to miejsce niezwykłe było w środku! Była tam Pani, która głaskała po głowie pana takim czymś co robiło bzzzzzz. To bzzzzz to bardzo ciekawe było, ale fajniejsze było to co miała druga Pani, takie coś co robiło szszszszszuuuuu. I grzebyki były. I woda. A Bubuś dostał takie wysokie specjalne krzesełko dla maluchów, był strasznie ciekawski i w spokoju podziwiał i to bzzz i to szszszszuuu i rozglądał się na wszystkie strony na tym przewysokim krześle. I nawet nożyczek się nie przestraszył. Zapowiadała się piękna, spokojna wizyta u fryzjera. Wtem Pani wyciągnęła fartuch fryzjerski, Kubuś skrzywił się na sam widok, jakby chciał powiedzieć: "nie założysz mi tego różowego ohydnego czegoś", różowe coś się zbliża do jego szyi, coraz bliżej i bliżej i ze skrzywionych ust wydobył się krzyk, z oczu poleciały łzy i czar o spokojnej wizycie u fryzjera pękł jak bańka mydlana. Cały czas strzyżenia Mały się darł i wykręcał, przytulał do mnie i próbował zejść, na szczęście nie trwało do długo. Ciach, ciach nożyczkami i gotowy. Pani odłożyła ten straszny sprzęt, co to tak przy uszach przenikający dźwięk wydaje, zlitowała się nad biednym dzieckiem i zdjęła mu to różowe ohydne coś z szyi. I po krzyku. Teraz już wiem, że fryzjer tak, może być, ale bez pelerynki.

czwartek, 3 października 2013

Cwaniak.

Nasze kochane dziecko dziś wymyśliło sobie sposób na szybkie śniadanie. Otóż znudziło się mu chyba już jedzenie kosteczek chleba z tacki, tak więc poszedł sobie radośnie do kuchni, wyciągnął swoją miseczkę po czym włożył do niej kostki chleba sztuk dwie, posiedział popatrzył na nie, zjadł i dumny z siebie jak paw pokazał mi pustą miskę oznajmiając tym samym, że on już śniadanie zjadł.

wtorek, 1 października 2013

Zawał serca murowany.

Kto dziecko ma ten wie, że takiego niespełna półtoraroczego berbecia samego na moment z oka spuścić nie wolno. Pisząc moment, mam na myśli na prawdę moment, krótką chwilę, ułamek minuty zaledwie. A pisząc nie wolno, mam na myśli nie wolno, bo może przytrafić się coś bardzo złego, co może doprowadzić mamę i wszystkich w pobliżu o zawał serca. Oto kilka przykładów z życia wziętych. Pierwszy, który już tu opisywałam to moment, w którym Kubuś złamał sobie rękę mając jakieś siedem miesięcy. Myślał sobie pewnie, że jest superbobasem i chciał się nauczyć chodzić, puścił się mebli i wylądował niefortunnie na rączce. A my byliśmy tuż obok, niestety nie na tyle blisko by go złapać w locie, choć niewiele brakowało. Był płacz, ból, serce w gardle i nogi z waty.
Dalej. Pamiętam jak kiedyś udałam się do wc w wiadomym celu zostawiając dziecko w pokoju. Zrobiłam co zrobić musiałam, wstałam, cyk na spłuczce, umyłam łapki wychodzę. I co widzę? Mój syn na środku kuchni z wielkim nożem w ręce stoi, ja już w głowie mam scenę jak z horroru: odcięta ręka, krew, nóż wybity w brzuch przy próbie ucieczki... na szczęście oddał to straszne narzędzie bez protestów, a ja z ulgi aż musiałam sobie usiąść.
I ostatnia sytuacja. Wyszłam z dzieckiem na spacer, a że już bąbel na spacery w wózku protestuje to wzięłam go za rączkę. Idziemy zygzakiem od auta do trawki, gdy nagle to to małe mi się wyrywa z ręki i biegnie na złamanie karku na ulicę, bo brrrrrrum jedzie.