Notka sporych rozmiarów, ale mam co opisywać.
Nie raz i nie dwa się skarżyłam na okropny ból podczas miesiączki. A ból był tylko jednym z wielu problemów i dolegliwości. Myślałam początkowo, że jako kobieta po porodzie po prostu już tak mam. Wszak każda z nas przeżywa te dni inaczej. I raczej nie mówimy otwarcie i bez ogródek o szczegółach, zwłaszcza fizjologicznych towarzyszącym miesiączce. Skąd więc miałam wiedzieć, że to co się że mną działo to nie tylko zwykły ciężki okres? Ale ja wiedziałam. Po prostu czułam, że coś jest nie tak. Poszłam się poskarżyć do mojego ginekologa, bo do kogo innego miałabym iść.
Zatrzymajmy się chwilę przy tym lekarzu. Szanowany specjalista, do którego rzesza kobiet ustawia się w kolejce, dodajmy, że kolejka zawsze mierzy minimum dwie godziny czekania. Sam lekarz jest sympatycznym mężczyzną co i nie stroni od żartu. Przyjmuje w prywatnym gabinecie w dwóch miejscowościach w sumie cztery dni w tygodniu. Każda wizyta niezależnie od tego czy pacjentka przyszła na badanie, czy zinterpretować wyniki kosztuje stówkę plus ewentualna cytologia i usg piersi. A skoro pacjentki biją drzwiami i oknami, można bezpiecznie założyć, że doktor na brak pieniędzy nie narzeka. Co oczywiście widać również w gabinecie, a raczej w jego wystroju i wyposażeniu. Wiadomo, wygodnie, czysto i nowocześnie. Ale czy to czyni go dobrym lekarzem? Nie sądzę. Chodziłam do niego od najmłodszych lat. Nawet nie chcę liczyć jaki majątek założyłam na jego ręce, na które nota bene składam również zdrowie swoje i synka, bo nie trudno się domyślić, że lekarz ten prowadził moją ciążę. Ale ciąża się skończyła, a zaczęły się problemy. Z ufnością i przekonaniem, że mi pomoże zasiadłam na pięknym, wygodnym fotelu i zaczęłam opowiadać o tym jak przeżywam moje miesiączki.
Teraz uwaga! Ku przestrodze obnażę się przed Wami od pasa w dół i napiszę bez ogródek o tym wszystkim co mnie martwiło. Napiszę to, co mówiłam ginekologowi. Zaczynając od bólu. Cierpiałam już przed każdym okresem, ale nie na tyle mocno, by nie pomagała mi zwykła no-spa. Pierwszy dzień miesiączki wyglądał w miarę normalnie, nie licząc nieco większego bólu niż zwykle. Drugi i trzeci dzień też nie odstawały sporo od normy. Cyrk zaczynał się w dniach kolejnych. Po trzy, czterodniowym prawie normalnym okresie następowała przerwa na dzień lub dwa. Potem przez kolejne cztery dni krwawiłam jak zarzynana świnia. Czyli średnio co trzy, cztery godziny wylewała się ze mnie krew, której nie powstrzymała podpaska do spółki z tamponem. Nie wyglądała jak krew menstruacyjna, a jak krew po prostu, taka jaka leci z przeciętnego palca. Nie pachniała (śmierdziała) jak krew menstruacyjna, a po prostu jak krew, metalicznie. A krew to nie wszystko, co wydalałam Były jeszcze skrzepy jak i kawałki tkanki wielkości dziecięcej pięści. Każdemu takiemu "wypróżnieniu" towarzyszył ból i skurcze macicy takie, jak przy porodzie. Między nimi też bolało, ale znośnie. Że nie wspomnę o tym, że z utraty takiej ilości krwi już kręciło mi się w głowie, miałam nudności i byłam strasznie osłabiona. Towarzyszyły mi również uczucie gniecenia i ciężkości macicy, a czasem miałam takie wrażenie, jakby ktoś mściwy zaszył mi w brzuchu żarzące się brykiety. Bywały momenty, kiedy poważnie zastanawiałam się nad wezwaniem karetki, bo byłam przekonana, że jakimś cudem mimo kilku negatywnych testów jestem w ciąży i właśnie ronię. Ale ból w końcu przechodził, przechodziły również krwawienia i inne dolegliwości.
Po kilku takich miesiączkach i epizodzie z krwiomoczem wybrałam się do lekarza. Zwierzyłam mu się tak jak Wam teraz nie starając się nawet ukryć emocji. A lekarz - ten, do którego chodziłam od lat, który zna mnie po imieniu i jest szanowanym specjalistą patrzył na mnie z niedowierzaniem, zaprosił do badania i usg. Poprosiłam o cytologię, bo sam jej nie zaproponował. Na podstawie usg stwierdził, że wszystko w porządku i wizyta dobiegała końca. Zapytałam co z tymi miesiączkami, a w odpowiedzi usłyszałam, że może mi przepisać pigułki antykoncepcyjne i ból powinien nieco zelżeć. Koniec wizyty. Wyszłam zdziwiona i zawiedziona, bo poczułam się niesamowicie zignorowana. Ale mimo wszystko ufałam swojemu lekarzowi i stwierdziłam, że poczekam do następnego okresu. Jednak ten się nie pojawiał. Cykle zawsze miałam długie, około czterdziestodniowe, ale minęło sporo czasu, a miesiączki nie było. Cóż mi pozostało jak nie obrać kierunek na lekarza ginekologa. Umówiłam się na wizytę, ale tym razem do innego lekarza, a właściwie lekarki. Poleciła mi ją An, tak się złożyło, że była akurat w Polsce na roczku Kubusia i też była umówiona do swojej pani ginekolog. Już miałam przełożyć wizytę, bo po trzech miesiącach wreszcie dostałam okres, dodam, że również paskudny. Ale An przekonała mnie, że powinnam pójść nawet podczas okresu, a w sumie to nawet dla lekarki lepiej. Poszłyśmy razem.
Między ginekologiem, do którego chodziłam do tej pory, a lekarką do której przyprowadziła mnie An była przepaść. Wystrój i wyposażenie gabinetu, system rejestracji i pani ją obsługuje sprawiają wrażenie zawieszonych w czasie PRL-u, ale czy to czyni ją złym lekarzem? A żeby odpicować sobie gabinet trzeba mieć na to fundusze, a pani doktor bierze 70 polskich złotych za badanie, 50 za usg, które wykonuje jej syn, również ginekolog i tu trzeba wtrącić, że mamy w ten sposób opinię dwóch lekarzy, a za konsultację, wypisanie recepty, lub omówienie wyników nie bierze nic. Sama pani ginekolog jest również przesympatyczną dość wiekową kobietą. Na dzień dobry zostałam poproszona o rozebranie się do pasa i położenie się na leżance w celu przebadania piersi. Potem wywiad, w którym cofnęłam się, aż do czasów pierwszej miesiączki. I w końcu przeszłyśmy do problemu, z którym przyszłam. Zostałam wysłuchana i wypytana o szczegóły. Opowiedziałam moją historię mniej więcej tak, jak zrobiłam to przy pierwszym lekarzu i znowu spotkałam się z niedowierzaniem. Pani doktor nie mogła pojąć, dlaczego nie udzielono mi pomocy. Po długiej rozmowie zostałam przebadana na tym "odjazdowym" fotelu, wiadomo którym. Badanie za pomocą rąk i wziernika. Muszę przyznać, że mimo tego, że byłam w trakcie okresu, badanie nie przysporzyło mi więcej bólu niż było trzeba. A trzeba było trochę pougniatać tu i ówdzie,żeby wiedzieć gdzie boli. Lekarka stwierdziła powiększoną macicę, przepisała antybiotyki, witaminę B complex na poprawę jakości krwi i lek o działaniu rozkurczowym. To działanie na chwilę, ale doktorka stwierdziła, że przecież nie muszę tak cierpieć przez ten okres do momentu postawienia diagnozy. Umówiłam się na usg za dwa dni. Wynik: przerost endometrium (błony śluzowej macicy) i nielinijne coś tam, generalnie chodziło o to, że powierzchnia błony nie była gładka. Dostałam skierowanie do szpitala na wyłyżeczkowanie macicy i badanie histopatologiczne. Po miesiącu odebrałam wyniki: Rozrost polipowaty endometrium. Przewlekłe zapalenie endometrium z ogniskami martwicy. Co do rozrostu. Najprawdopodobniej odpowiada za to źle dobrana antykoncepcja - przez lata brałam microgynon, który jak dla mnie ma za dużą dawkę hormonów. Wcześniejsze zdanie również ku przestrodze.
Jak na ironię, dziś się leczę pigułkami antykoncepcyjnymi. Ale tym razem są bezpieczniejsze, takie dla matek karmiących. Kontrola za jakieś pięć miesięcy.