czwartek, 19 kwietnia 2012

Poród.

    W piątek 13 o 6.30 rano odeszły mi wody - a przynajmniej tak to wyglądało, bo nie gluchnęła ze mnie kałuża wód, tylko sączyły się na raty i żadnych skurczy nie czułam. Niezbyt wiedziałam co mam robić - czy czekać na skurcze, na większą ilość wód, czy od razu jechać do szpitala. Zadzwoniłam więc do swojego lekarza, który polecił przyjechać do szpitala. Misiak zdążył już na szczęście wrócić z pracy, a akurat był na nocnej zmianie. Tak więc po nieprzespanej nocy pojechał ze mną na porodówkę. Na miejscu, 100 pytań do, lewatywa i badanie ginekologiczne :/ Trafiłam na lekarza, który bardziej nadawałby się na masarza  niż ginekologa. Ale zacisnęłam zęby, bo przecież zaraz miałam być pod opieką położnej, pomęczyć się i zobaczyć swoje maleństwo. Nie traciłam dobrego nastawienia i humoru. Jakoś nawet się nie bałam - czym samą siebie zdziwiłam. Miałam nadzieję już nie oglądać tego "szanownego doktorka" na oczy. Lekarz zalecił jeszcze badanie usg, trwało ono trochę bo mały strasznie się wiercił, po badaniu poczułam pierwszy lekki skurcz, który nawet mnie ucieszył. Na porodówce byliśmy koło godziny 10 (nie bardzo pamiętam upływ czasu). Od bardzo fajnej pani położnej dowiedziałam się, że lekarz zalecił również kroplówkę na pobudzenie skurczy. Zrobiłam wielkie oczy, bo "szanowny doktorek" nawet nie raczył mnie o tym kroku poinformować, nie mówiąc już, żeby się zapytał mnie o zdanie. Ale jako że skurcze (jeszcze nieregularne) przybyły same, kroplówki nie podłączyłyśmy. Mąż padał już pomału z sił, ale dzielnie ze mną spacerował, asekurował jak skakałam na piłce i polewał mi brzuszek wodą w wielkiej porodowej wannie. Wszystko było na dobrej drodze, niestety skurcze były coraz słabsze mimo moich wszystkich starań. Więc jednak kroplówka. Potem od nowa spacery, piłka, prysznic. Gdzieś po drodze pani położna zdążyła zakończyć zmianę i zmieniły ją dwie równie sympatyczne babki. Skurcze się nasiliły, rozwarcie coraz większe, ból jak cholera, dzielny mąż obok całuję w czoło. Jak zaczęłam się drzeć przy skurczu, pani położna przyniosła gaz rozweselający ;) Kilka głębokich wdechów i świat przyjemnie zaczął wirować. Końcówka porodu, skurcze, przy których przychodzi nieodparta ochota parcia. Ale jeszcze nie wolno, jeszcze trzeba wytrzymać. Zwijam się na łóżku z bólu, ale jednak szczęśliwa, bo każdy kolejny skurcz przybliża mnie do chwili kiedy przytulę naszego kochanego szkraba. Kolejny skurcz, świat wygląda jak zza zaparowanej szyby, pomiar ktg - tętno maluszka 70. Słyszę położną - Oddychaj, oddychaj! Oddycham (choć w brew pozorom trudne to jak cholera), świat nabiera ostrości, tętno rośnie. Położne wzywają lekarza. Przyszedł "szanowny doktorek", ale na tym etapie już mi zwisało, kto pomoże małemu przyjść na świat, byle mi go już pokazali i poród się zakończył. Kolejny skurcz, słyszę - Oddychaj! "Doktorek" podrzuca mi coś na brzuch i karze podpisać. Położna - Oddychaj. Mąż - co to jest? Musiał pytać dwa razy. "Doktorek" - zgoda na cieńcie. Mąż - dlaczego? "doktorek" - widzi pan co się dzieje! (Ja w myślach - nie kurwa, nie widzę, nie znam się na tym, nie wiem co się do cholery dzieje!) Wtedy dopiero przyszedł strach - tylko nie cięcie. Położne jeszcze próbują uratować poród siłami natury - ja staram się jak mogę, żeby z nimi współpracować - przecież nie chcę cesarki, już tak niewiele brakuje. "szanowny doktorek" do Misiaka - wyjdź. Misiak - ale ja miałem być przy porodzie. "doktorek"- no przy porodzie. (Ja w myślach - a co to kurwa jest?! Rzeź?!). Nie wyszedł, trzymał mnie za rękę. Położne się starają, ja się staram, Misiak mnie całuje, powtarza, że wszystko będzie dobrze, że cięcia nie będzie, "doktorek" obserwuje akcję z boku i nie zbliża się. Położna  - pociś trochę. To ja cisnę. Położna - jeszcze. To ja jeszcze. Druga położna - teraz oddychaj. To ja oddycham. I jeszcze coś, i jeszcze pociś i oddychaj i już nie wiem za bardzo co się dokoła mnie dzieje. Zapada decyzja. Jedziemy na cięcie. Ja w myślach - Nie! Nie chcę! Chcę urodzić siłami natury! Chcę żeby mąż był przy mnie, żeby przeciął pępowinę! Przecież ja tam będę całkiem sama... z "doktorkiem sadystą" (oczywiście na sali nie był tylko "doktorek", ale kilka innych osób, ale to przecież się nie liczyło, bo ciąć miał mnie właśnie "doktorek"). Odrobiny tylko otuchy dodała mi położna, która, jak się okazało, pojechała na cesarkę razem ze mną i w pewien sposób była przy mnie - jako jedyna osoba na tej sali, którą mogłam obdarować sympatią z wzajemnością, a nie tylko strachem. Pani anestezjolog próbuje się wkłuć do kręgosłupa między skurczami. Okazała się również sympatyczną kobietą. Leże plackiem, wszystko słyszę, czuję nacisk, szarpnięcia. Czuję się jak świnia na rzezi, strach, nie czuję tylko bólu. Wyciągnęli małego, minęła wieczność zanim zaczął płakać, pokazali mi go. Zabrała go pani położna, która ze mną przyjechała, po chwili wróciła, położyła szkraba na moich piersiach i powiedziała, że wszystko z nim w porządku, więc przynajmniej już o niego nie musiałam się bać. Po wszystkim musiałam leżeć na sali wybudzeniowej przez 2 godziny. Byłam tam sama, było trochę po pierwszej w nocy. Po porodzie pozostał żal - ale o tym może jeszcze w innej notce.
    Tak po (chyba) piętnastu godzinach porodu, Kubuś przyszedł na świat przez cięcie cesarskie, na szczęście cały i zdrowy. Ale jest taki kochany, słodki i cudowny, że bez najmniejszego wahania przeszłabym przez to jeszcze raz, gdyby była taka potrzeba.

11 komentarzy:

  1. Jezu... dlatego właśnie nienawidzę lekarzy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę czytać twojego bloga :(
      Wyślij ponownie zaproszenie: aleksandra.sz01@gmail.com

      Usuń
  2. Dzielna byłaś! Ale już po wszystkim i największy skarb i nagroda za trudy jest z Tobą/Wami :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Szkoda, że traumatyczne masz wspomnienia. Najważniejsze, że całe zło "uciekło", a jest piękny owoc - Kubuś:) Gratuluję wytrwałości!:*

    OdpowiedzUsuń
  4. Ojej gratuluję!!!:) Aż się prawie popłakałam, straszne to wszystko ale i zarazem niezwykłe, taki cud:) Życzę duuużo szczęścia, zdrowia dla maluszka i w ogóle:)

    OdpowiedzUsuń
  5. Gruatuluję ! ;))
    Teraz to cieszcie się małym Kubusiem ;))
    Ahh zazdroszczę :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Gratuluję!!Niech się zdrowo chowa;)

    OdpowiedzUsuń

Cenię umiejętność wyrażania własnego zdania bez zbędnych wulgaryzmów i krytykę konstruktywną...
Oraz wysiłek włożony we wpisanie choć jednej literki w polu "Nazwa":)
Dziękuję za odwiedziny i pozostawione słowa. Każdego chętnego zapraszam ponownie :)