wtorek, 28 maja 2013

Efekty nocnikowania.

     Od pewnego czasu przyzwyczajam Kubunia do nocnika. Kilka razy udało mu się zrobić doń siusiu, kilkadziesiąt chyba razy na podłogę i w majty. Ale ogólnie kojarzy czynność siusiania z nocnikiem i to już pół sukcesu. Nawet przynosi nocnik, ale zazwyczaj tuż po tym jak zrobi siusiu do pampersa.
Sytuacja z wczoraj:
Mały uwolniony z mokrej pieluchy zwiał do kuchni. Ja szykuję suchą pieluchę w tym czasie, idę po gagatka i co widzę? Kuba w kuckach pochłonięty badaniem własnej, świeżo zarobionej kupki...
 
źródło
Nocnik kiedyś
źródło
Nicnik dziś


Który lepszy?

poniedziałek, 27 maja 2013

Zmiany małe i duże.

    Jak pewnie niektórzy z was zauważyli, na blogu zaszły spore zmiany wizualne, może na lepsze, może na gorsze - nie mnie to oceniać, to wszak kwestią gustu jest co się komu podoba. Ja jestem zadowolona, bo poprzedni szablon po prostu mi się już znudził, a jako że obecny stworzyłam również sama, to tym bardziej podbudowałam nieco swoje ego. A zdradzę, że od bloga zmiany zaczęłam, bo zmienić planuję nie tylko siebie w świecie wirtualnym, a również w realu. Może uczesanie? Nudne i taki samo od lat. Może garderobę zmienię według własnych upodobań, bo dotąd większość ciuchów w moim posiadaniu to prezenty, ładne ale jakoś takie nie moje. A przede wszystkim praca. Rozmowa z doradcą zawodowym z PUPu uświadomiła mi, że ja w ogóle pracy nie szukam, bo ograniczam się do przeglądania ofert jedynie i nic więcej. A oferty w internecie to czubek góry lodowej jakim jest rynek pracy. Wiem, że szybko się zniechęcam, ale zależy mi więc będę się starać. Planuję też podrapać artystycznie świerzbiące palce i stworzyć coś unikatowego dla Kubusia, ale to plany oddalone bardziej w czasie. Najpierw praca. Będzie praca, będą pieniążki, będzie fundusz na rozwijanie hobby, o ile nie braknie mi doby oczywiście. Mam nadzieję, że mi się uda wytrwać w postanowieniu.

środa, 22 maja 2013

Pierś mlekiem płynąca.

   Czasy karmienia piersią, choć krótkie, wspominam bardzo dobrze. Karmiłam Kubusia przez pięć miesięcy prawie wyłącznie piersią. Potem im więcej było nowych smaków i stałych pokarmów, tym mniej mleka w piersiach, a i sam głodomor wykazywał coraz mniejsze zainteresowanie cycem. Ale cóż zrobić jak widać, że maluch jest ciekawy aromatów i konsystencji, a z jedzeniem radzi sobie niebywale dobrze? Tłumić ten odruch? Wiem, że są takie mamy, które ciągną naturalne karmienie niemal na siłę. Ja natomiast świadomie pozwoliłam, by ssanie cycusia umarło śmiercią naturalną. To nie ja wyznaczyłam termin pożegnania, a mój synek. Nie chciał, nie pił. Chciał jabłuszko zamiast piersi - proszę bardzo! Byłam zadowolona, że dziecię tak pięknie je i nie potrzebuje wiszenia na cycku, by poczuć się bezpiecznie, by poczuć się kochanym. Oczywiście, gdyby zechciał ssać po dziś dzień to pewnie by to robił, ale skoro on już tego nie  potrzebował, ja nie protestowałam. Żałuję tylko jednego. Że nie hartowałam sutków jeszcze w czasie ciąży. Nie robiłam absolutnie nic. A po kilku dniach intensywnego krwawienia sutek miałam tak pęknięty, że myślałam, że mi odleci, a żeby tego było mało, to jeszcze złośliwie postanowił sobie z tej rany ropieć. Ale daliśmy radę. Z ciepłem na sercu wspominam te chwile karmienia. Tylko ja i nasz synek, jego malutka bezbronna piąstka zaciśnięta na moim palcu, ciepło delikatnego ciałka. I można było bezkarnie wołać do męża: "zrób herbatki", " zjadłabym banana", albo "pościel łóżko". Wokoło mogła się przysłowiowo walić i palić, a ja siedziałam, siedziałam i karmiłam.Ach piękne to były czasy powiadam Wam. Nie żałuję, że postanowiłam karmić piersią, choć te teraz już nie wyglądają tak jak przedtem. Ale fajne, jędrne cycki nie dałyby mi tych wspomnień i tego co wtedy czułam: bliskość, miłość, dumę, podziw męża, satysfakcję... jest tego trochę. KP - piękna sprawa. Koniec. Kropka.

sobota, 18 maja 2013

Lekarz, lekarzowi nie równy.

Notka sporych rozmiarów, ale mam co opisywać.

     Nie raz i nie dwa się skarżyłam na okropny ból podczas miesiączki. A ból był tylko jednym z wielu problemów i dolegliwości. Myślałam początkowo, że jako kobieta po porodzie po prostu już tak mam. Wszak każda z nas przeżywa te dni inaczej. I raczej nie mówimy otwarcie i bez  ogródek o szczegółach, zwłaszcza fizjologicznych towarzyszącym miesiączce. Skąd więc miałam wiedzieć, że to co się że mną działo to nie tylko zwykły ciężki okres? Ale ja wiedziałam. Po prostu czułam, że coś jest nie tak. Poszłam się poskarżyć do mojego ginekologa, bo do kogo innego miałabym iść.
Zatrzymajmy się chwilę przy tym lekarzu. Szanowany specjalista, do którego rzesza kobiet ustawia się w kolejce, dodajmy, że kolejka zawsze mierzy minimum dwie godziny czekania. Sam lekarz jest sympatycznym mężczyzną co i nie stroni od żartu. Przyjmuje w prywatnym gabinecie w dwóch miejscowościach w sumie cztery dni w tygodniu. Każda wizyta niezależnie od tego czy pacjentka przyszła na badanie, czy zinterpretować wyniki kosztuje stówkę plus ewentualna cytologia i usg piersi. A skoro pacjentki biją drzwiami i oknami, można bezpiecznie założyć, że doktor na brak pieniędzy nie narzeka. Co oczywiście widać również w gabinecie, a raczej w jego wystroju i wyposażeniu. Wiadomo, wygodnie, czysto i nowocześnie. Ale czy to czyni go dobrym lekarzem? Nie sądzę. Chodziłam do niego od najmłodszych lat. Nawet nie chcę liczyć jaki majątek założyłam na jego ręce, na które nota bene składam również zdrowie swoje i synka, bo nie trudno się domyślić, że lekarz ten prowadził moją ciążę. Ale ciąża się skończyła, a zaczęły się problemy. Z ufnością i przekonaniem, że mi pomoże zasiadłam na pięknym, wygodnym fotelu i zaczęłam opowiadać o tym jak przeżywam moje miesiączki.
Teraz uwaga! Ku przestrodze obnażę się przed Wami od pasa w dół i napiszę bez ogródek o tym wszystkim co mnie martwiło. Napiszę to, co mówiłam ginekologowi. Zaczynając od bólu. Cierpiałam już przed każdym okresem, ale nie na tyle mocno, by nie pomagała mi zwykła no-spa. Pierwszy dzień miesiączki wyglądał w miarę normalnie, nie licząc nieco większego bólu niż zwykle. Drugi i trzeci dzień też nie odstawały sporo od normy. Cyrk zaczynał się w dniach kolejnych. Po trzy, czterodniowym prawie normalnym okresie następowała przerwa na dzień lub dwa. Potem przez kolejne cztery dni krwawiłam jak zarzynana świnia. Czyli średnio co trzy, cztery godziny wylewała się ze mnie krew, której nie powstrzymała podpaska do spółki z tamponem. Nie wyglądała jak krew menstruacyjna, a jak krew po prostu, taka jaka leci z przeciętnego palca.  Nie pachniała (śmierdziała) jak krew menstruacyjna, a po prostu jak krew, metalicznie. A krew to nie wszystko, co wydalałam  Były jeszcze skrzepy jak i kawałki tkanki wielkości dziecięcej pięści. Każdemu takiemu "wypróżnieniu" towarzyszył ból i skurcze macicy takie, jak przy porodzie. Między nimi też bolało, ale znośnie. Że nie wspomnę o tym, że z utraty takiej ilości krwi już kręciło mi się w głowie, miałam nudności i byłam strasznie osłabiona. Towarzyszyły mi również uczucie gniecenia i ciężkości macicy, a czasem miałam takie wrażenie, jakby ktoś mściwy zaszył mi w brzuchu żarzące się brykiety.  Bywały momenty, kiedy poważnie zastanawiałam się nad wezwaniem karetki, bo byłam przekonana, że jakimś cudem mimo kilku negatywnych testów jestem w ciąży i właśnie ronię. Ale ból w końcu przechodził, przechodziły również krwawienia i inne dolegliwości.
Po kilku takich miesiączkach i epizodzie z krwiomoczem wybrałam się do lekarza. Zwierzyłam mu się tak jak Wam teraz nie starając się nawet ukryć emocji. A lekarz - ten, do którego chodziłam od lat, który zna mnie po imieniu i jest szanowanym specjalistą patrzył na mnie z niedowierzaniem, zaprosił do badania i usg. Poprosiłam o cytologię, bo sam jej nie zaproponował. Na podstawie usg stwierdził, że wszystko w porządku i wizyta dobiegała końca. Zapytałam co z tymi miesiączkami, a w odpowiedzi usłyszałam, że może mi przepisać pigułki antykoncepcyjne i ból powinien nieco zelżeć. Koniec wizyty. Wyszłam zdziwiona i zawiedziona, bo poczułam się niesamowicie zignorowana. Ale mimo wszystko ufałam swojemu lekarzowi i stwierdziłam, że poczekam do następnego okresu. Jednak ten się nie pojawiał. Cykle zawsze miałam długie, około czterdziestodniowe, ale minęło sporo czasu, a miesiączki nie było. Cóż mi pozostało jak nie obrać kierunek na lekarza ginekologa. Umówiłam się na wizytę, ale tym razem do innego lekarza, a właściwie lekarki. Poleciła mi ją An, tak się złożyło, że była akurat w Polsce na roczku Kubusia i też była umówiona do swojej pani ginekolog. Już miałam przełożyć wizytę, bo po trzech miesiącach wreszcie dostałam okres, dodam, że również paskudny. Ale An przekonała mnie, że powinnam pójść nawet podczas okresu, a w sumie to nawet dla lekarki lepiej. Poszłyśmy razem.
 Między ginekologiem, do którego chodziłam do tej pory, a lekarką do której przyprowadziła mnie An  była przepaść. Wystrój i wyposażenie gabinetu, system rejestracji i pani ją obsługuje sprawiają wrażenie zawieszonych w czasie PRL-u, ale czy to czyni ją złym lekarzem? A żeby odpicować sobie gabinet trzeba mieć na to fundusze, a pani doktor bierze 70 polskich złotych za badanie, 50 za usg, które wykonuje jej syn, również ginekolog i tu trzeba wtrącić, że mamy w ten sposób opinię dwóch lekarzy, a za konsultację, wypisanie recepty, lub omówienie wyników nie bierze nic. Sama pani ginekolog jest również przesympatyczną dość wiekową kobietą. Na dzień dobry zostałam poproszona o rozebranie się do pasa i położenie się na leżance w celu przebadania piersi. Potem wywiad, w którym cofnęłam się, aż do czasów pierwszej miesiączki. I w końcu przeszłyśmy do problemu, z którym przyszłam. Zostałam wysłuchana i wypytana o szczegóły. Opowiedziałam moją historię mniej więcej tak, jak zrobiłam to przy pierwszym lekarzu i znowu spotkałam się z niedowierzaniem. Pani doktor nie mogła pojąć, dlaczego nie udzielono mi pomocy. Po długiej rozmowie zostałam przebadana na tym "odjazdowym" fotelu, wiadomo którym. Badanie za pomocą rąk i wziernika. Muszę przyznać, że mimo tego, że byłam w trakcie okresu, badanie nie przysporzyło mi więcej bólu niż było trzeba. A trzeba było trochę pougniatać tu i ówdzie,żeby wiedzieć gdzie boli. Lekarka stwierdziła powiększoną macicę, przepisała antybiotyki, witaminę B complex na poprawę jakości krwi i lek o działaniu rozkurczowym. To działanie na chwilę, ale doktorka stwierdziła, że przecież nie muszę tak cierpieć przez ten okres do momentu postawienia diagnozy. Umówiłam się na usg za dwa dni. Wynik: przerost endometrium (błony śluzowej macicy)  i nielinijne coś tam, generalnie chodziło o to, że powierzchnia błony nie była gładka. Dostałam skierowanie do szpitala na wyłyżeczkowanie macicy i badanie histopatologiczne. Po miesiącu odebrałam wyniki: Rozrost polipowaty endometrium. Przewlekłe zapalenie endometrium z ogniskami martwicy. Co do rozrostu. Najprawdopodobniej odpowiada za to źle dobrana antykoncepcja - przez lata brałam microgynon, który jak dla mnie ma za dużą dawkę hormonów. Wcześniejsze zdanie również ku przestrodze.
Jak na ironię, dziś się leczę pigułkami antykoncepcyjnymi. Ale tym razem są bezpieczniejsze, takie dla matek karmiących. Kontrola za jakieś pięć miesięcy.





wtorek, 14 maja 2013

Nasze 2+2.

 
źródło
  Taki model rodziny wybraliśmy dla siebie z Andrzejem jak byliśmy jeszcze uczniami technikum na utrzymaniu rodziców. Zawsze chcieliśmy mieć dwójkę dzieci i oboje nie mieliśmy co do tego cienia wątpliwości. Ale powitało nas dorosłe życie i dorosłe wydatki, młodzieńcze plany i pragnienia spychając na dalszy plan. Nie ukrywajmy - dzieci kosztują, a my jesteśmy w sytuacji finansowej takiej sobie. Ja nie mam zatrudnienia, zdrowie ostatnio spłatało mi figla i jak tu myśleć o macierzyńskim i powrocie do pracy? O kredycie na mieszkanie? Nie wspominając o tym, że niektóre aspekty ciąży i poród nie należą do przeżyć, które chciałabym powtarzać... Na wspomnienie poprzedniego porodu jeszcze czasem serce mnie zakuje, a łzy ściskają za gardło. Ale... zawsze jest jakieś ale, prawda? Finansowo pewnie będzie lepiej w przyszłości, a o przyszłości właśnie mowa. Ciążę i poród jakoś zniosę, w końcu jestem silną kobietą, jak każda z nas. A Kuba będzie miał rodzeństwo. Sama mam trzech braci i nie wyobrażam sobie życia w pojedynkę. Prócz braci mam też kuzynostwo, ciocie i wujków. Choć bliski kontakt utrzymujemy z nielicznymi to zawsze coś. Mamy co wspominać przy wódce, mamy z kim urządzać domówki, mamy z kim się wykłócać, mamy o kogo się troszczyć i mamy kogoś w kim mamy oparcie. Mimo wszystko mamy siebie. Mój mąż ma brata, wuja i babcię. Żadnych kuzynów, z którymi może swobodnie porozmawiać, żadnej cioci. I może nie przyznałby mi racji w tym zdaniu, ale wydaje mi się, że momentami czuje się samotny. Oczywiście ma mnie i wszystkich szalonych członków rodziny z mojej strony, ale zanim zżył się z nami wydaje mi się, że trochę dokuczała mu samotność. A on przynajmniej ma bata. Kuba nie miałby nikogo prócz kuzynów rozsianych po Polsce i świecie. Nie takiej przyszłości chcę dla naszego dziecka, które kocham ponad wszystko i któremu przecież chcę dać z życia najwięcej najlepszego. A mój kochany maż nie zgłosił ani grama sprzeciwu jak powiedziałam mu pewnego dnia, że chciałabym mieć drugie dziecko. Ani przez chwilę się nie zastanawiał. Po prostu przyznał mi rację i uśmiechnął się do mnie tak, jak tylko do mnie się uśmiecha. Cieszę się bardzo. Decyzją zapadła, co prawda są to plany na "za kilka lat", ale są i to się liczy.

niedziela, 12 maja 2013

Akcja rzucanie palenia.

    O tym jak mnie się udało rzucić palenie już jakiś czas temu wspomniałam. Teraz czas na mężusia. Od lat podejmował próby rzucenie z tym wstrętnym nałogiem za pomocą różnych tabletek, plastrów i gum. Wszystko było dobre na chwilę. Tym razem zainwestowaliśmy w papierosa,  konkretnie w epapierosa. Mam nadzieję, że to pomoże, bo jak już to nie pomoże to więcej już nic kupować nie będę. A jak mój ślubny teraz wróci do palenia, a kiedyś sam będzie chciał rzucił to będzie zdany na własną silną wolę i tylko na nią. Teraz wiadomo wola też jest, ale nie samotna. No nic, trzymać kciuki proszę. O postępach będę informować na fb i g+, więc ciekawych zapraszam tam właśnie.

czwartek, 9 maja 2013

Maminsynek


   Tytułowy maminsynek to ostatnia ksywa Kubusia, który wszędzie chce chodzić i wszystko chce robić z mamusią, ewentualnie z tatusiem. Mały spryciula chwyta mnie za palec i prowadzi tam, gdzie tylko ma ochotę akurat pójść. A to do drzwi podprowadzi kogoś, by mu otworzyć, bo sam klamki jeszcze nie dosięga. A to zaciągnie mnie do klocków, no bo samemu zabawa jest taka nudna i nieatrakcyjna, a najlepszym kompanem zabaw jest przecież nie kto inny jak właśnie mama. Oprócz tego zawsze i wszędzie chce być tam gdzie ja i najlepiej na rękach, nie ważne czy akurat się wybrałam do pokoju, łazienki, czy kuchni synuś zawsze podrepta za mną i wyciąga rączki. No nie zawsze, muszę zdradzić, że przegrywam z otwartym balkonem, a drzwi wejściowe to absolutny wabik na tego brzdąca, choć coś tak czuje, że nie tylko na tego jednego dziecia dźwięk otwierających się magicznie wrót, prowadzących do "papa" daje podobny efekt co dzwonek na przerwę w szkole podstawowej. Poza tym, że Bubuś coraz mocniej trzyma się przysłowiowej maminej spódnicy, nauczył się i szlifuje kilka nowych umiejętności. Zaczynając od tego, że coraz lepiej "tańczy" w rytm utworów psy. Odkąd nauczył się stać to już bujał kolanami, dziś do tego macha rękami, tupie nogami i okręca się wokół siebie klaszcząc jednocześnie, zawsze świetnie się bawię jak oglądam mojego małego tancerza. Uczy się też jeść łyżeczką i widelcem, co prawda narazie jest to bardziej zabawa niż nauka, ale przecież zabawa to najlepszą forma nauki, próbuje też pić z kubeczka. Wie co to znaczy podaj, proszę, am, papa, choć, gdzie jest np zosia- to książeczka Kubusia i bardzo stara się nie rozumieć słów nie i nie wolno. Przybija piąteczkę z wielkim uśmiechem na twarzy, bawi się w chowanego i kuku. Świetnie posługuje się paluszkami chwytając małe przedmioty czy cząstki jedzenia, nawet suche płatki kukurydziane to nie problem, potrafi też pokazywać paluszkiem. A kiedy akurat jego buzia nie jest zajęta jedzeniem to i tak się nie zamyka szalejąc w wiecznym paplaniu i piszczeniu.
Nazbierało się tego troszeczkę, prawdę mówiąc nasz synek zadziwia mnie niemal codziennie jakąś nową umiejętnością większą, bądź mniejszą. Dziś na przykład (na dobra umiejętnością tego nazwać nijak się da, ale niech będzie), odkryłam najprawdopodobniej powód ciągłej chęci noszenia się na rękach i popłakiwania. Myślałam, że boli go brzuszek bo nawet luźna kupka się pojawiła. Atu proszę! Niespodzianka! To nie brzuszek, to zębiska! Obie górne czwóreczki już się przebły, dolne już czekają w kolejce opuchnięte.

wtorek, 7 maja 2013

Wróciliśmy!

    Z majówki oczywiście wróciliśmy. W końcu mieliśmy okazję odwiedzić rodzinę w Bielsku-Białej. Kubuś poznał swojego kuzyna starszego o trzy miesiące, Brat narozrabiał z drugim kuzynem, a my porozmawialiśmy spokojnie, wypiliśmy co nieco i zwiedziliśmy dom, który kuzyn świeżo postawił w jednej z malowniczych wsi otoczonej górskimi widokami. Dom w porównaniu do naszej kawalerki to gigant, pięknie urządzony i czysty tak, że można by było z ziemi jeść. Kuzynce chętnie przyznałabym koronę Perfekcyjnej Pani Domu. Na prawdę podziwiam tę kobietę. Pracuje na dwie zmiany, ma dwójkę dzieci w tym jedno w wieku szkolnym, drugie rok z hakiem, a ogarnia sprzątanie dużego domu, pranie, prasowanie i gotowanie. Da się? Myślałam, że nie, a jednak poznałam żywy przykład. Kuzyn też wykazał się zaradnością, bo postawił dom praktycznie wyłącznie swoimi rękami. Nie mówię, że sam lepił sobie pustaki na mury, ale wykończeniówka to już zupełnie jego dzieło. Lubię ich odwiedzać bo atmosfera i zabawa jest przednia, ale też ze względu na widoki i powietrze. To rejon niedaleko położony od nas, a różnica ogromna. Niestety pogoda nam nie dopisała i nie za dużo widoków miałam okazję podziwiać (czyt. sfotografować), ale jeszcze nic straconego.